Po miesiącach
kiszenia biletów w kopercie, tygodniach oczekiwania, dniach śledzenia ogłoszeń
i godzinach spędzonych na uczeniu się tekstów na pamięć powitaliśmy SEZON
FESTIWALOWY 2013! Rozpoczęliśmy go naprawdę mocnym jak dubstepowe bity i
intrygującym niczym rzadko spotykane na alternatywnych scenach sekcje dęte,
akcentem – FreeFormFestival.
Pomimo dość
obszernej historii składającej się z ośmiu minionych edycji, tegoroczna była
naszym pierwszym zetknięciem z tą imprezą. Można powiedzieć, że doskonale
dopasowaliśmy się do założeń organizatora, w końcu festiwal spod znaku trzech
wielkich F można śmiało nazwać festiwalem nowości. Dwóch spośród trzech
headlinerów w momencie ogłaszania ich występów miało na koncie jedynie EPki.
Dodatkowym smaczkiem podkreślającym atmosferę eksplorowania nieznanego była,
również pierwsza, wizyta w Soho Factory. Pierwszą była też degustacja sponsorskiego piwa - Grolscha :)
Musze
przyznać, że jechałem na Pragę pełen rożnych, nie zawsze pozytywnych myśli.
Bardzo późno, bo dopiero przy okazji szóstej bądź siódmej edycji, zwróciłem
uwagę na ten festiwal i od tamtej pory chciałem na niego zajrzeć. Niestety, jako
człowiek, który bez wstydu przyznaje się, że jego gust muzyczny wyrasta z
otchłani głębokiego mainstreamu i ‘plastiku’ uważałem, że to nie jest miejsce
dla mnie. Dużo alternatywnej elektroniki i hipsteriada pełną gębą na
chodnikach. Jednak po trzech latach od tego pierwszego spotkania, kiedy w końcu
zawitałem w gościnnego progi festiwalu, zmieniłem swoje zdanie prawie
całkowicie.
Już od bramek
pełen zachwyt wzbudzało miejsce. Soho Factory, mała enklawa artyzmu, pofabryczne
hale, czerwone cegły przepełnione nostalgiczną nutą historii, w które
organizatorzy tchnęli ducha nowoczesności. Z ogromnym sukcesem! W założeniu,
jak sugeruje nazwa, tereny na Kamionku mają nawiązywać do nowojorskiej
dzielnicy artystów – Soho. Niestety nigdy tam nie byłem (jeszcze!) , ale sądzę,
że twórcom tego miejsca udało się tę ideę ziścić w stu procentach. Sam festiwal
pod względem organizacji jak i klimatu wypadł świetnie! Mistrzowsko
wykorzystana i zaadaptowana przestrzeń miejska. Twórcy, planowanego na
najważniejszą stołeczną imprezę Orange Warsaw Festival mogliby się tutaj wiele
nauczyć.
Ale ale, nie
mogę sobie pozwolić tak długie pomijanie najważniejszego, muzyki! Tegoroczny
line-up był prawdopodobnie jednym z najmocniejszych w całej historii festiwalu.
Na dwóch scenach festiwalowych mogliśmy zobaczyć najgorętsze młode gwiazdy
ostatnich miesięcy, czyli Azealię Banks oraz Woodkida, starego wyjadacza
londyńskiej sceny, Tricky’ego, młodych Australijczyków z Parachute Youth i
wielu innych. Hasłem łączącym wszystkich wykonawców, niezależnie od stylu jaki
prezentowali, jest „świeżość”. Cały skład zgodnie prezentował nam świeże
kawałki z nowych, często czekających jeszcze na premierę longplayów. W moją
pamięć szczególnie wryły się trzy występy, według mnie absolutnie najlepsze!
Kolejność jest zupełnie nieprzypadkowa ;)
Woodkid
Boskie. To
słowo, którego nadużywałem zarówno wychodząc z hali Grolsch Stage, jak i
później, kiedy przedstawiałem swoje wrażenia znajomym. Cieszę się niezmiernie,
że znów do łask powraca muzyka grana na prawdziwych instrumentach, z
pominięciem efektów z MacBooka. Jednym ze sprawców tego powrotu jest właśnie
Woodkid, którego na scenie otaczają trąbki, ogromne bębny, klawisze. Wszystko
brzmi razem magicznie. Z całą stanowczością stwierdzam, że publiczność podczas
tego występu została zaczarowana. Sam przez pierwsze 4 utwory wpatrywałem się w
scenę i wsłuchiwałem w dźwięki nie mogąc się poruszyć, nie mogąc nic
powiedzieć. Jestem prawie pewny, że nie byłem w stanie mrugać powiekami, nie
chcąc tracić ani sekundy z tego pięknego widowiska. Woodkid jest artystą
kompletnym. W jego twórczości nie ma miejsca na przypadki, wszystko, dźwięk,
światła, wizualizacje, teksty, głęboki głos, łączy się ze sobą perfekcyjnie,
przenika i uzupełnia. Paradoksalnie harmonie tego obrazka zakłóca jedynie jego
najważniejsza część. Woodkid swoim wyglądem kojarzy się raczej z nurtem
hip-hopu czy r’n’b, nie zaś z filmową, patetyczną i mocno refleksyjną
muzyką. Miłość, jaką został obdarzony przez publiczność została odwzajemniona.
I jak rzadko miałem wrażenie, ze słowa, które do nas kierował, nie były
sztampą, jaką karmi się zwykle publiczność. Te słowa były szczere i prawdziwe.
Wielki
szacunek za poderwanie gawiedzi do skakania. Naprawdę, nie spodziewałem
się, że na koncercie Woodkida będzie można się wyszaleć.
Zdecydowanie zerwało
mi struny głosowe, ale było warto(5) !
Azealia
Banks
To właśnie ta
dziewczyna sprawiła, że zdecydowałem się tym razem zawitać na FreeFormFestival.
Przyznam jednak, że jej koncertu też najbardziej się obawiałem. O ile singiel
„212” podbił moje serce od pierwszego przesłuchania, o tyle następny „Yung
rapunxel” budził moje głębokie przerażenie. O dziwo ten głośny wrzask, który
dla drugiego singla jest tak charakterystyczny, na żywo brzmi o niebo lepiej. Na
moje nieszczęście w tle pojawiły się również zębiaste oczy z teledysku.
Młoda
dziewczyna z Harlemu to wulkan energii. Dała fantastycznie energetyczny, głośny
i kolorowy koncert, jakby w zupełnej kontrze do lirycznego i refleksyjnego Woodkida, który na scenie
głównej grał przed nią. Największe szaleństwo wybuchło oczywiście podczas
„212”, osobiście przypłaciłem te 4 minuty dwudniową, głęboką chrypą.
Choć to
właśnie na Pannę Banks czekałem najbardziej, nie mogę uznać jej koncertu za
najlepszy. Był w założeniu głośny i miał zrobić imprezę. Wszystko się udało,
ale to nadal trochę za mało… W zupełności jednak zasługuje na zdarte gardło(3).
Parachute
Youth
W moim
prywatnym rankingu na trzecim miejscu znajduje się koncert klubowego duetu z
antypodów. Panowie byli dla mnie największym zaskoczeniem festiwalu. Po jednym,
skądinąd świetnym, singlu trudno było określić oczekiwania stawiane przed
występem. Obawiałem się trochę, że są ‘gwiazdą jednego kawałka’ i w Warszawie
nie zaprezentują nic godnego uwagi. Na szczęście bardzo się pomyliłem! Chłopaki
przedstawili nam świetny, taneczny set. Obiektywnie należy przyznać, że
większość brzmiała bardzo podobnie do singlowego „Can’t get better than this”,
ale czy można uznać to za wadę? Pojawiały
się sample zaczerpnięte z twórczości innych wykonawców, w tym z kochanej i
wciąż oczekiwanej (aby do sierpnia!) w Polsce Florence and the Machine.
Pięknie
zagrzewali nas do śpiewu. To również im zawdzięczam zdarte gardło(3).
Na
zdecydowane słowa krytyki zasługuje Tricky, prawdopodobnie planowany na
największa gwiazdę FreeFormu. Sądzę, że po jego występie nawet najwięksi fani
wyszli zawiedzeni. Nie oceniam muzyki jako takiej, gdyż nie jestem biegły w
jego twórczości, jednak wydaje mi się, że zwykle jest w niej więcej samego
wokalisty. Podczas koncertu w Soho Factory bardzo rzadko można było usłyszeć
głównego bohatera show. Jedyny tego plus, że więcej zaśpiewać mogła Pani
Chórzystka, która swoim mocnym głosem zrobiła na mnie duże wrażenie. Pomimo to
widać było, że nawet zespół był na Tricky’ego zły za taki rozwój wypadków. Z
punktu widzenia publiczności najmocniejszym punktem koncertu był cover
Motorhead, podczas którego spora grupa fanów została zaproszona scenę do
wspólnego pogo. Grolsch Stage opuściliśmy mniej więcej w połowie występu. Nie
był niestety wart godzinnego sterczenia na przystanku w oczekiwaniu na następny
nocny. Przeciągłe ziewnięcie(1) rozdzierało mi policzki przez większość
straconego tam czasu.
Pierwsze
spotkanie z FreeFormem było naprawdę udane. Na całość cieniem kładzie się tylko
typowa bolączka organizatorów dużych imprez plenerowych w Polsce… Nadal jest za
mało toitoiów! Kolejki do piwa i ignorującą mnie panią zza baru zniosę dzielnie
i mężnie, sznurek ludzi do wygódki to już jednak za dużo, zwłaszcza po tym
piwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz