poniedziałek, 20 maja 2013

L'experience #1: FreeFormFestival 2013


Po miesiącach kiszenia biletów w kopercie, tygodniach oczekiwania, dniach śledzenia ogłoszeń i godzinach spędzonych na uczeniu się tekstów na pamięć powitaliśmy SEZON FESTIWALOWY 2013! Rozpoczęliśmy go naprawdę mocnym jak dubstepowe bity i intrygującym niczym rzadko spotykane na alternatywnych scenach sekcje dęte, akcentem – FreeFormFestival.


Pomimo dość obszernej historii składającej się z ośmiu minionych edycji, tegoroczna była naszym pierwszym zetknięciem z tą imprezą. Można powiedzieć, że doskonale dopasowaliśmy się do założeń organizatora, w końcu festiwal spod znaku trzech wielkich F można śmiało nazwać festiwalem nowości. Dwóch spośród trzech headlinerów w momencie ogłaszania ich występów miało na koncie jedynie EPki. Dodatkowym smaczkiem podkreślającym atmosferę eksplorowania nieznanego była, również pierwsza, wizyta w Soho Factory. Pierwszą była też degustacja sponsorskiego piwa - Grolscha :)


Musze przyznać, że jechałem na Pragę pełen rożnych, nie zawsze pozytywnych myśli. Bardzo późno, bo dopiero przy okazji szóstej bądź siódmej edycji, zwróciłem uwagę na ten festiwal i od tamtej pory chciałem na niego zajrzeć. Niestety, jako człowiek, który bez wstydu przyznaje się, że jego gust muzyczny wyrasta z otchłani głębokiego mainstreamu i ‘plastiku’ uważałem, że to nie jest miejsce dla mnie. Dużo alternatywnej elektroniki i hipsteriada pełną gębą na chodnikach. Jednak po trzech latach od tego pierwszego spotkania, kiedy w końcu zawitałem w gościnnego progi festiwalu, zmieniłem swoje zdanie prawie całkowicie.


Już od bramek pełen zachwyt wzbudzało miejsce. Soho Factory, mała enklawa artyzmu, pofabryczne hale, czerwone cegły przepełnione nostalgiczną nutą historii, w które organizatorzy tchnęli ducha nowoczesności. Z ogromnym sukcesem! W założeniu, jak sugeruje nazwa, tereny na Kamionku mają nawiązywać do nowojorskiej dzielnicy artystów – Soho. Niestety nigdy tam nie byłem (jeszcze!) , ale sądzę, że twórcom tego miejsca udało się tę ideę ziścić w stu procentach. Sam festiwal pod względem organizacji jak i klimatu wypadł świetnie! Mistrzowsko wykorzystana i zaadaptowana przestrzeń miejska. Twórcy, planowanego na najważniejszą stołeczną imprezę Orange Warsaw Festival mogliby się tutaj wiele nauczyć.


Ale ale, nie mogę sobie pozwolić tak długie pomijanie najważniejszego, muzyki! Tegoroczny line-up był prawdopodobnie jednym z najmocniejszych w całej historii festiwalu. Na dwóch scenach festiwalowych mogliśmy zobaczyć najgorętsze młode gwiazdy ostatnich miesięcy, czyli Azealię Banks oraz Woodkida, starego wyjadacza londyńskiej sceny, Tricky’ego, młodych Australijczyków z Parachute Youth i wielu innych. Hasłem łączącym wszystkich wykonawców, niezależnie od stylu jaki prezentowali, jest „świeżość”. Cały skład zgodnie prezentował nam świeże kawałki z nowych, często czekających jeszcze na premierę longplayów. W moją pamięć szczególnie wryły się trzy występy, według mnie absolutnie najlepsze! Kolejność jest zupełnie nieprzypadkowa ;) Woodkid

Boskie. To słowo, którego nadużywałem zarówno wychodząc z hali Grolsch Stage, jak i później, kiedy przedstawiałem swoje wrażenia znajomym. Cieszę się niezmiernie, że znów do łask powraca muzyka grana na prawdziwych instrumentach, z pominięciem efektów z MacBooka. Jednym ze sprawców tego powrotu jest właśnie Woodkid, którego na scenie otaczają trąbki, ogromne bębny, klawisze. Wszystko brzmi razem magicznie. Z całą stanowczością stwierdzam, że publiczność podczas tego występu została zaczarowana. Sam przez pierwsze 4 utwory wpatrywałem się w scenę i wsłuchiwałem w dźwięki nie mogąc się poruszyć, nie mogąc nic powiedzieć. Jestem prawie pewny, że nie byłem w stanie mrugać powiekami, nie chcąc tracić ani sekundy z tego pięknego widowiska. Woodkid jest artystą kompletnym. W jego twórczości nie ma miejsca na przypadki, wszystko, dźwięk, światła, wizualizacje, teksty, głęboki głos, łączy się ze sobą perfekcyjnie, przenika i uzupełnia. Paradoksalnie harmonie tego obrazka zakłóca jedynie jego najważniejsza część. Woodkid swoim wyglądem kojarzy się raczej z nurtem hip-hopu czy r’n’b, nie zaś z filmową, patetyczną i mocno refleksyjną muzyką. Miłość, jaką został obdarzony przez publiczność została odwzajemniona. I jak rzadko miałem wrażenie, ze słowa, które do nas kierował, nie były sztampą, jaką karmi się zwykle publiczność. Te słowa były szczere i prawdziwe.


Wielki szacunek za poderwanie gawiedzi do skakania. Naprawdę, nie spodziewałem się, że na koncercie Woodkida będzie można się wyszaleć. 



Zdecydowanie zerwało mi struny głosowe, ale było warto(5) !


Azealia Banks

To właśnie ta dziewczyna sprawiła, że zdecydowałem się tym razem zawitać na FreeFormFestival. Przyznam jednak, że jej koncertu też najbardziej się obawiałem. O ile singiel „212” podbił moje serce od pierwszego przesłuchania, o tyle następny „Yung rapunxel” budził moje głębokie przerażenie. O dziwo ten głośny wrzask, który dla drugiego singla jest tak charakterystyczny, na żywo brzmi o niebo lepiej. Na moje nieszczęście w tle pojawiły się również zębiaste oczy z teledysku.


Młoda dziewczyna z Harlemu to wulkan energii. Dała fantastycznie energetyczny, głośny i kolorowy koncert, jakby w zupełnej kontrze do lirycznego i refleksyjnego Woodkida, który na scenie głównej grał przed nią. Największe szaleństwo wybuchło oczywiście podczas „212”, osobiście przypłaciłem te 4 minuty dwudniową, głęboką chrypą.


Choć to właśnie na Pannę Banks czekałem najbardziej, nie mogę uznać jej koncertu za najlepszy. Był w założeniu głośny i miał zrobić imprezę. Wszystko się udało, ale to nadal trochę za mało… W zupełności jednak zasługuje na zdarte gardło(3).


Parachute Youth

W moim prywatnym rankingu na trzecim miejscu znajduje się koncert klubowego duetu z antypodów. Panowie byli dla mnie największym zaskoczeniem festiwalu. Po jednym, skądinąd świetnym, singlu trudno było określić oczekiwania stawiane przed występem. Obawiałem się trochę, że są ‘gwiazdą jednego kawałka’ i w Warszawie nie zaprezentują nic godnego uwagi. Na szczęście bardzo się pomyliłem! Chłopaki przedstawili nam świetny, taneczny set. Obiektywnie należy przyznać, że większość brzmiała bardzo podobnie do singlowego „Can’t get better than this”, ale czy można uznać to za wadę?  Pojawiały się sample zaczerpnięte z twórczości innych wykonawców, w tym z kochanej i wciąż oczekiwanej (aby do sierpnia!) w Polsce Florence and the Machine.


Pięknie zagrzewali nas do śpiewu. To również im zawdzięczam zdarte gardło(3).


Na zdecydowane słowa krytyki zasługuje Tricky, prawdopodobnie planowany na największa gwiazdę FreeFormu. Sądzę, że po jego występie nawet najwięksi fani wyszli zawiedzeni. Nie oceniam muzyki jako takiej, gdyż nie jestem biegły w jego twórczości, jednak wydaje mi się, że zwykle jest w niej więcej samego wokalisty. Podczas koncertu w Soho Factory bardzo rzadko można było usłyszeć głównego bohatera show. Jedyny tego plus, że więcej zaśpiewać mogła Pani Chórzystka, która swoim mocnym głosem zrobiła na mnie duże wrażenie. Pomimo to widać było, że nawet zespół był na Tricky’ego zły za taki rozwój wypadków. Z punktu widzenia publiczności najmocniejszym punktem koncertu był cover Motorhead, podczas którego spora grupa fanów została zaproszona scenę do wspólnego pogo. Grolsch Stage opuściliśmy mniej więcej w połowie występu. Nie był niestety wart godzinnego sterczenia na przystanku w oczekiwaniu na następny nocny. Przeciągłe ziewnięcie(1) rozdzierało mi policzki przez większość straconego tam czasu.


Pierwsze spotkanie z FreeFormem było naprawdę udane. Na całość cieniem kładzie się tylko typowa bolączka organizatorów dużych imprez plenerowych w Polsce… Nadal jest za mało toitoiów! Kolejki do piwa i ignorującą mnie panią zza baru zniosę dzielnie i mężnie, sznurek ludzi do wygódki to już jednak za dużo, zwłaszcza po tym piwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz