sobota, 17 sierpnia 2013

L'experience #5: Heineken Open'er Festival 2013



W końcu po czterech latach ponownie zebrał się zestaw okoliczności, który pozwolił nam zawitać w gościnne progi gdyńskiego festiwalu. Ogłoszony jeszcze w 2012 roku set headlinerów wręcz rozkładał na łopatki, dwie żywe legendy, dwie gorące nazwy nowej fali, trzy stałe pozycje na naszych setlistach. Tego nie można było przegapić!



Open’er zawsze zajmował szczególne miejsce w naszych sercach. Dla mnie edycja z 2009 roku był otwarciem świata koncertów, festiwali i wszystkiego co się z tym wiąże. Niestety od tamtego czasu spędziliśmy na festiwalowym polu tylko dwa dni (Coldplay w 2011 i The xx w 2012 ), a to zdecydowanie za mało. Dlatego z tym większa radością jechaliśmy do Gdyni jak na spotkanie ze starym, dawno niewidzianym znajomym. Smaczku dodawał również powrót headlinerów tamtej edycji, Arctic Monkeys i Kings of Leon. Mogliśmy prawie namacalnie sprawdzić, jak chłopaki zmienili się przez ostatnie cztery lata. Zabraliśmy ze sobą też trójkę openerowych świeżaków, którzy do tej pory na koncie mają w pełnej wersji jedynie Coke Live oraz Ursynalia (w 2012 oczywiście, tę dobrą edycję! ), skoro tam im się spodobało, nadszedł czas, żeby zobaczyli, czym jest prawdziwy festiwal ;) Trzeba przyznać, że pomimo naprawdę bogatej oferty festiwalowej w naszym kraju oraz szyderstw pod adresem Ziółka i Alter Artu open’er jest naprawdę najbardziej zachodnim z naszych festiwalowych produktów i jako taki zdecydowanie odstaje od reszty stawki.



Ale dość o backgroundzie historycznym! Tak zwana właściwa gorączka festiwalowa zaczęła się, kiedy już we wtorek udaliśmy się wymieniać bilety na opaski, a z planu załatwienia wszystkiego na dworcu w Gdyni nie zostało zbyt wiele, gdyż po opaski SKM (genialny pomysł tak swoją drogą!) musieliśmy jechać na pole. Dodatkowo wyszliśmy z workami oficjalnych festiwalowych koszulek i jeszcze bardziej nakręceni na festiwalowe szaleństwo. W tym roku zaczęło się dla nas wyjątkowo wcześnie, gdyż nigdy wcześniej w festiwalowym rozkładzie jazdy nie było interesującego nas koncertu zaplanowanego przez godziną 18. Tak tak, w pocie czoła, maksymalnie skracając plan dnia biegliśmy na Dawida Podsiadło




Open’er Festival jest ze wszechmiar ogromnym przedsięwzięciem i najsprawiedliwiej byłoby stworzyć równie ogromną relację. Spokojnie, wiemy, że dzisiaj teksty czyta się głównie ukradkiem w tramwajach i autobusach, dlatego postanowiliśmy skrócić nasz i podzielić go na 3 zasadnicze bloki. Wybraliśmy po pięć koncertów, które były po prostu sztosowe. Po pięć, którym trudno było przypisać jakiekolwiek propsy. Kolejna piątka, to koncerty, które w naszych głowach pozostawiły myśli nieuczesane, nizaszufladkowane, które muszą znaleźć ujście, żeby nie rozsadzić nam czaszek, a co stanie się właśnie tutaj, na Waszych oczach. Gotowi? No to zaczynamy! :)

Nie mam żadnych danych, które mogłyby poprzeć moją teorię, ale koncert Alt-J to chyba frekwencyjny rekord tenta. I to pomimo faktu, że koncert Brytyjczyków częściowo pokrywał się z występem ich rodaków z Blur. Czy zespół był wart takiej uwagi jaką mu poświęcono? Moim zdaniem jak najbardziej tak. Delikatny wokal Joe Newmana oraz umiejętne połączenie alternatywy i mainstreamowego grania porwały zgromadzonych pod Tent Stage festiwalowiczów. Nieco przeszkadzał mi mocno przesterowany bas (oraz niewiarygodnie śmierdzący koleś stojący bezpośrednio przede mną), ale w żaden sposób nie pogarsza to odbioru całego występu.
Już przy ogłoszeniu wizyty Alt-J na tegorocznym HOF miałem ochotę zedrzeć gardło krzycząc ze szczęścia, chociaż sam nie do końca wiedziałem dlaczego. „An Awesome Wave” nie było mocno eksploatowaną przeze mnie płytą, a jednak w muzyce chłopaków jest coś, co sprawiło, że pokochałem ją od pierwszego dźwięku i niecierpliwie czekałem na możliwość sprawdzenia tego uczucia przy osobistym spotkaniu. I wiecie co? Kocham jeszcze bardziej! Minimalizm na scenie pięknie łaczył się z dzikim szałem tłumu, a przesterowany bas, o którym mówił Garin, wbijał w trawę i narzucał rytm bicia serca. Hipnotyzująca godzina podczas której nietrudno było zapomnieć, gdzie się tak naprawdę jest. Tylko ten skandowany przed koncertem „Andrzej” trącał żartem cieniutkim jak barszcz z przydrożnej knajpy pośrodku lasu.

Cin, Garin: zgodny sztosik dla tych Panów!

Dawno i niejednokrotnie już słyszałem, że koncerty Łąków to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Teraz żałuję, że nie zgłębiłem tego tematu wcześniej. Przed przybyciem na Babie Doły nie znałem żadnego utworu. Na szczęście okazało się, że ich muzyka jest tak wpadająca w ucho (i nie ukrywajmy – prosta), że wszyscy po minucie piosenki byli w stanie śpiewać ją do końca razem z zespołem. Panowie mimo późnej pory rozkręcili największą imprezę w jakiej brałem udział na koncercie kiedykolwiek. Tysiące ludzi bawiło się pod Alterkl…World Stage aż do ostatniego dźwięku, a nawet parę minut dłużej. „Bawiło” to złe słowo. To był kompletny szał. Łąki Łan to psychole w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. A „Jammin’” zostało w naszym pięcioosobowym gronie wybrane piosenką lata. Psychole, psychole, psychole.
Nie chciałem iść na Łąki Łan. Kiedy sączyliśmy zimnego Heinekena obok Silent Disco wcześniejsze zainteresowanie tym koncertem zaczęło ustępować miejsca bólowi promieniującymi ze zmasakrowanych pod Main Stage (nie, nie będziemy używać nazwy open’er stage!) stóp. Nawet nie wiecie, jak bardzo cieszę się, że się temu nie poddałem. Łąki pomimo niewymagającego repertuaru stworzyły fantastyczną imprezę obok której nikt nie mógł przejść obojętnie. Party, party, party everywhere! Wydaje mi się, że dali najdłuższy koncert na jakim kiedykolwiek byłem, blisko dwóch godzin. Chociaż mam do nich żal, to przez nich nikt nie miał siły wstać następnego dnia, żeby zobaczyć „Kabaret Warszawski” Warlikowskiego.

Cin, Garin: Konkluzja prosta, jak ich muzyka – SZTOS :)

Queens of The Stone Age. Tak bardzo czekałem na ten koncert. I nie zawiodłem się. Amerykanie przypomnieli mi dlaczego tak kocham gitary. To był prawdziwy, ciężki stoner rock. Josh Homme pokazał się w doskonałej formie i było widać, że publiczność go kocha. Z wzajemnością. Żałowałem, że moja znajomość zespołu praktycznie nie wykracza poza tegoroczny album „…Like Clockwork” oraz (moim zdaniem) jedną z najlepszych płyt XXI wieku, czyli wydany w 2002 „Songs for the Deaf”. Koniecznie wspomnieć należy też o chyba najlepszym wykorzystaniu przestrzeni na scenie za zespołem. Był tam umieszczony ogromny ekran, na którym wyświetlano animacje bardzo klimatycznie zgrane z muzyką. Szczególnie z piosenkami z nowego albumu. Wspomnienie o połączeniu tej animacji z kilkunastominutowym jam session na „I appear missing” w dalszym ciągu powoduje u mnie dreszcze.
Mam problem z Queens of The Stone Age. Świetny wokal, świetna muzyka, a jednak brakuje czegoś co sprawi, że chwycą mnie za serce. Zgadzam się, że dobrym pomysłem było ściągniecie ich do Gdyni jako headlinera. Bez wątpienia zagrali fantastyczny koncert, pokazali klasę. Potupałem nóżką, poskakałem, pokrzyczałem, szczególnie na „First it giveth”, niestety wspólne półtorej godziny na Lotnisku Kosakowo nie sprawiło, że Qotsa będzie częściej gościło w moich głosnikach.
Garin: Nie do końca jestem pewny, czy to pasuje do tego gatunku, ale pewny jestem, ze zasługują na ciężki rockowy sztos.
Cin: Są dobrzy, niestety, nie chwyta…

Fakt, że w ogóle zobaczyłem Tame Impala zawdzięczam temu, że swój koncert w ostatniej chwili odwołała tak wyczekiwana przeze mnie grupa Modest Mouse. Australijczycy dzięki temu zostali przeniesieni na główną scenę i mimo niekoniecznie sprzyjającej aury i niewielkiej znajomości piosenek wśród publiczności dali fantastyczny koncert. Zespół udowodnił, że na żywo można grać zupełnie inaczej niż na płycie, a mimo to wciąż świetnie i z zachowaniem klimatu. Bawili się swoją muzyką, przygotowali nawet mashupy własnych piosenek, co zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Nawet przy trzeźwym umyśle nie mogłem się oprzeć temu hipnotycznemu, narkotycznemu klimatowi granego przez Tame Impala dream popu.
Nie, Tame Impala do mnie nie przemawia. Zdecydowanie wolę ich w wydaniu płytowym z maksymalną ilością dwóch piosenek pod rząd. Pierwsze pół godziny koncertu brzmiało, jak jednorodna papka. Byłem szczerze przekonany, że słucham jednej piosenki przez cały ten czas. Coś ruszyło dopiero przy darzonym przeze mnie sympatią „Elephant” i na szczęście to coś pozostało z nami do końca koncertu. Panowie mieli dużo farta, że mogli zagrać na dużej scenie, według mnie Tent lub World w zupełności by dla nich wystarczyły.
Garin: DREAM PrOPs
Cin: Pół propsa, za „Elephant”

O ile muzycznie większe wrażenie zrobiły na mnie zarówno Tame Impala jak i Queens of the Stone Age, to jednak najbardziej z całego festiwalu zapamiętam występ Arctic Monkeys. A to przede wszystkim przez subiektywne uwielbienie jakim darzę ich już od poprzedniego występu w Gdyni w 2009 roku. Z wyjątkiem nowego „Mad Sounds” mniej lub bardziej znałem wszystkie teksty, a co najważniejsze usłyszałem na żywo piosenkę, co do której usłyszenia live dawno już straciłem nadzieję - „A Certain Romance”.
Oczywiście można się przyczepić do zmiany wizerunku Alexa Turnera, który przestał być chłopcem z przedmieścia angielskiego Sheffield, a stał się amerykańską gwiazdą rocka. Może też komuś nie pasować brak większej logiki przy układaniu setlisty. Można się też śmiać, że gdyńska klątwa ponownie ich dosięgła (w 2009 z powodu problemów technicznych zespół przerwał w połowie wykonanie „Fluorescent Adolescent”, a następnie zniknął ze sceny na kilka minut, natomiast teraz Alex pomylił się przy śpiewaniu „When the Sun Goes Down”). Tyle, że wszystkie te zarzuty nie mają znaczenia przy sile jaka płynie z ich muzyki. Z Arktykami spotkam się ponownie na listopadowym koncercie w Berlinie. Nie mogę się doczekać.
Nawet teraz ciężko jest mi zebrać myśli i słowa do kupy, kiedy próbuję opisać swoje wrażenia z koncertu Małp. Emocje biorą górę (jak zwykle )! Był bezapelacyjnie najbardziej oczekiwany przeze mnie koncert tegorocznej edycji HOF i niekwestionowanie najlepszy na całym festiwalu. Chłopaki zaserwowali prawie półtorej godziny grania na najwyższym poziomie. Nie było w tym koncercie nic, do czego mógłbym zgłosić zażalenie. Tęskno mi trochę za chłopięcą nieśmiałością Alexa z 2009 roku, fatalną jeansową kurtką a przede wszystkim akcentem, który teraz trochę zgubił nie tylko w mowie ale i śpiewie. Mimo to całość była fantastycznym, audio-wizualnym widowiskiem. Wymarzona dla mnie setlista, zbudowana w oparciu o wszystkie najlepsze kawałki Arctyków (tak, zaakceptowałem nawet te, pochodzące z pomijanego przeze mnie „Suck it and see”) rozpoczynała się elektryzującym, tegorocznym „Do I wanna know?”, koniec zaś wybrzmiał intymnym „505”, które sprawiło, że moje szaleństwo sięgnęło zenitu a gardło zaczynało szwankować. Arktycy to klasa sama w sobie, czego nie można powiedzieć o publiczności. Jedyną rysą na tym idealnym obrazku było zachowanie tłumu pod sceną po jej lewej stronie. Bydło. Kiedy tylko z potężnych głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Do I wanna know?” wśród publiczności zaczął się ruch, którego do dzisiaj nie mogę pojąć. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko i byłem przygotowany na ścisk, hałas, przepychanie się, wszystko co się wiąże z rozentuzjazmowanym tłumem oblegającym scenę. Jednak to co faktycznie się wydarzyło przypominało raczej histeryczną walkę o przetrwanie i konieczność zbierania swoich kończyn z terenu o promieniu przynajmniej dziesięciu metrów. Tak jak powiedział Garin, widzimy się w Berlinie, muszę we względnym spokoju wysłuchać cudownego „Do I wanna know?” i reszty nadchodzącego „AM”.

Cin, Garin: - „R U Mine?”   - „Baby, I’m yours”


 
Kings of Leon to obiektywnie chyba najbardziej oczekiwany koncert całego Open’era. Dla mnie jednak lekki zawód. Z jednej strony nie bardzo można się tu do czegoś przyczepić, ale z drugiej… było po prostu poprawnie. Wyszli, zagrali co mieli zagrać i zeszli. Każdy dźwięk zarówno instrumentów jak i wokalu Caleba brzmiał dokładnie tak jak na płycie. Sam nie do końca wiem czego się spodziewałem po tym koncercie, jednak ich występ podczas edycji 2009 zrobił na mnie większe wrażenie. Tym razem lekki zawód, który coraz bardziej upewnia mnie w przekonaniu, że czas Kings of Leon już minął. Mam jednak nadzieję, że się mylę i nową płytą KoL pozytywnie zaskoczy. Przynajmniej wydany niedawno singiel „Supersoaker” daje takie nadzieje.
Tak bardzo nie chciałem się na nich zawieść. Zwłaszcza, ze tak jak w przypadku Arctic Monkeys, byli moim początkiem w koncertowym świecie, przez co darzyłem ich szczególnym sentymentem. Niestety musze się zgodzić z Garinem, ich koncert był zwyczajnie poprawny, a to za mało, żeby napisać na ich cześć poemat dziękczynny. „Sex on fire” nadal brzmi potężnie. „Closer” nadal rozkłada na łopatki wyśpiewane przez kilkudziesięciotysięczny tłum. „Use somebody” wzrusza i cieszę się, że usłyszałem „Pyro” na żywo. Mimo to wyszedłem z koncertu zaledwie zadowolony. Nadal, jeśli w jednym zdaniu usłyszę „Kings of Leon” i „Open’er Festival”, przywoła to obraz zaciemnionej sceny głównej z pojedynczymi niebieskimi światłami i głos sześćdziesięciu tysięcy zdzieranych gardeł mocą dorównujących zespołowi. Będzie to obraz z 2009 roku.
Garin: They are definitly not on fire.
Cin: I don’t want this to be end

Editors. Nie bardzo wiem, co mogę o tym koncercie powiedzieć. Editors nie podobało mi się w 2011 roku podczas Coke Live Festival. Od tamtej pory wydali jedną płytę. Podobno dobrą. A jednak dalej mi się nie podobają. Chemia tu nie zagrała, przykro mi.
Jeden raz Editors na żywo w życiu mi wystarczy. Chociaż to i tak o jeden raz za dużo.
Garin: Nope, nope nope nope.
Cin : Jak wyżej.

Kaliber 44, jeden z bardziej kultowych zespołów polskiej sceny hip-hopowej. Reklamowani jako wielkie wydarzenie festiwalu. Największa reaktywacja polskiej sceny muzycznej w tym roku.
Cóż… nie poczułem tej magii, którą najwyraźniej miałem poczuć. I nawet nie do końca wiem, czy problem w tym, że jestem za młody, czy za stary. Wytrzymaliśmy na tym koncercie jakieś 15 minut. A kiedy ze sceny nagle zaczęło lecieć reggae powiedzieliśmy „dość” i udaliśmy się na piwo.
Nigdy nie byłem zbyt blisko z hip-hopem, zwłaszcza polskim. Jakoś nie było nam po drodze. Mimo to, byłem ciekaw tego powrotu, w końcu legenda. No i… nadal nic. Nie wiem komu bardziej zależało na tym koncercie. Ziółkowi, który poniekąd stał się ojcem chrzestnym tego powrotu, czy chłopakom z Kalibra, którzy w ten sposób zyskali duży rozgłos dla powrotu. Jedno jest pewne, kto to by ni ebył, nowych fanów dla składu nie zyskali. Zobaczyliśmy na scenie nudnawych trzydziestokilku letnich panów bez werwy i jakby znudzonych tym co robią. Jedyne co w nich było fajne, to duży fiat, którym przyjechali do Gdyni.

Cin, Garin: Minus. Duży.


To było moje drugie podejście do Skunk Anansie i nadal niekompletne. Pierwszy raz spotkaliśmy się podczas Orange Warsaw Festival 2011 na Pepsi Arenie w Warszawie. Wtedy z powodu nędznej akustyki słuchałem ich ze schodów prowadzących na stadion. Tam serio było ich słychać lepiej. Tym razem ich koncert spędziłem na dachu Heineken Design Pavilion, gdzie skutecznie mogliśmy chronić uszkodzoną kostkę przed atakiem rozjuszonego tłumu. Chociaż nie dane mi było kisić się w skaczącym i nie do końca świeżym tłumie, to nawet z dosc dalekiej perspektywy stwierdzam, że koncert Skin i jej bandy zasługuje na wspomnienie wśród tych najlepszych. Nie tylko przez bardzo dobrą formę zespołu i nieźle dobrany repertuar (chociaż zabrakło mi „Squander”). Przede wszystkim przez nieprawdopodobną energię, jaką posiada ta kobieta. Borze, co za dynamit! Power, który ją rozpierał starczył, żeby obdzielić cały zebrany pod mainem, i nie tylko, tłum. Kiedy na nią patrzyłem, przypominała mi się inna kobieta-moc sprzed czterech lat – Beth Ditto. Ona również rozruszała i rozkochała w sobie publikę w mgnieniu oka. Najważniejsze co za pamiętamy? Skin pływającą kraulem w tłumie unoszących ją fanów :)

Cin: Skin podana z propsem zanurzonym w najmocniejszym napoju energetycznym...




W żadnym stopniu nie nastawiałem się na koncert Miguel’a, chociaż o jego ostatniej płycie słyszałem dużo pozytywnych opinii. Kiedy jednak trafiliśmy pod scenę zobaczyłem kogoś wyglądającego jak kopia Lenny’ego Kravitza 10 lat temu. I grającego muzykę jaką grało się 20 lat temu. Miguela nie uratowało nawet to, że w „fosie” tuż pod sceną pojawiła się Rihanna, na której przez dłuższy czas skupiły się zarówno kamery jak i uwaga publiczności znudzonej miałkim występem Amerykanina.

Garin: „How many drinks?” I need a lot of drinks!



Rihanna. Wiem, że tak naprawdę to nie była część festiwalu, jednak w zbiorowej świadomości była wręcz jego największą gwiazdą i w kontekście całego Open’era to o jej koncercie mówi się najwięcej.
Naprawdę współczuję ludziom, których ominęły 4 dni wspaniałych koncertów, a wydali 200zł i przejechali pół Polski by zobaczyć występ Barbadoski. Osobiście nie jestem wielkim fanem, ale liczyłem przynajmniej na dobrą imprezę i porządny popowy show. W zamian dostałem katastrofę. Rihanna spóźniła się blisko godzinę. Na scenie pojawiła się kompletnie pijana, dlatego choreografię musiała ograniczyć do lekkiego bujania się w miejscu by zachować równowagę. Nie do pomyślenia było dla mnie, że dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi można zagrać cały koncert z podkładu śpiewając jedynie wybrane fragmenty piosenek. A jednak taka właśnie była rzeczywistość. W dodatku na polskim koncercie skrócono setlistę o kilka piosenek w porównaniu z poprzednimi występami. A na domiar złego sama setlista była według mnie ułożona zwyczajnie źle. Wszystkie największe hity, do których ludzie chcieli się bawić ułożono na samym końcu przez co przez pierwsze 45 minut tłum zwyczajnie stał znudzony. Widziałem dziesiątki ludzi opuszczających teren lotniska już w czasie koncertu. Smutek.
Heh… Nie będę ukrywał, że cieszyłem się na, darmowy dla openerowiczów, koncert Rihanny. Gdyby nie to zrządzenie losu prawdopodobnie nigdy nie miałbym szansy zobaczyć jej na żywo. Zobaczyć, ale nie usłyszeć. Zawsze chciałem zobaczyć wielką produkcje popowego show, w końcu nie oszukujmy się, koncerty tego gatunku głównie na show i produkcji się opierają. Tak jak Garin liczyłem na wielką imprezę pod sceną, wielką domówkę pod chmurką. Co za zawód. Domówka była przed i po koncercie. Spóźniona godzinę gwiazdka zaserwowała nam półprodukt. Diamonds World Tour jest bardzo przemyślanym przedsięwzięciem. Częste zmiany stroju, widowiskowe układy taneczne. My natomiast dostaliśmy zniechęconą Rihannę, która skupiła się głównie na własnym kroczu. Nie zgodzę się, że wyszła kompletnie pijana, chociaż na pewno alkoholu przed występem skosztowała. Nie jest też prawdą ‘cały koncert z podkładu’. Koncert zagrany był z półplaybacku, który jest dość popularnie wykorzystywany przez gwiazdy pop. Mimo to trochę boli, że byłem koncercie, na którym śpiewałem więcej tekstów niż jego gwiazda. Setlista też nie była specjalnie skrócona dla Polaków. Była to setlista festiwalowa, tak jak dwa dni wcześniej na Rock Werchter. W ogóle był to koncert w formie festiwalowej i tak się zastanawiam, czy ktoś przypadkiem nie zapomniał powiedzieć Rihannie, że ona występuje na samodzielnym koncercie przy wykorzystaniu infrastruktury zakończonego już festiwalu. Sama gwiazda zaliczyła ogromną wizerunkową wtopę. Miała szansę pokazać się ludziom, dla których nigdy nie była nikim szczególnym a zamiast reklamy dobrą imprezą wzbudziła w tych ludziach jedynie irytację i wściekłość. Jestem pewien, że zupełnie się tym nie przejęła, na pewno do nas wróci i na pewno ten koncert się wyprzeda, jednak niesmak po Gdyni pozostanie. Jakieś plusy? Pięknie śpiewamy „Diamonds” nawet, jeśli nie lubimy Rihanny :)
Garin: Po co Rihanna, skoro jest Spotify?
Cin: We found love in a hopeless place.

Poszedłem na concert Savages głównie dlatego, ze Garin zachwalał je jako odkrycie zbierające fantastyczne opinie. Nie słuchałem ich wcześniej za dużo, jakieś dwa podejścia do płyty siedząc w pracy, więc sami możecie odgadnąć skutki. Piętnaście minut spędzone w namiocie wystarczyło, żebym nigdy więcej nie chciał wracać już do ich muzyki.…

Cin: Bolało…


Zastanawiam się, dlaczego Alter Art tak namiętnie wciska nam na sceny główne Everything Everything. Nie udało mi się zdążyć na nich podczas Coke Live 2011, usłyszałem wykonania na żywo dopiero, kiedy supportowali Muse w listopadzie w Łodzi. O ile nie chcę dyskutować o płytach tych Panów, bo to już kwestia gustu, to ich twórczość w wersji live jest po prostu zła. To przykre, kiedy masz wrażenie, zę zespół nie dorasta formą do tego, co prezentuje na płycie, chyba za dużą rolę przy produkcji odegrał tu komputer. Zupełnie jak u Seleny Gomez, a nigdy nie sądziłem, ze porównam do niej jakiegokolwiek wykonawcę goszczącego w Gdyni. Sądziłem, ze skoro grają na głównej scenie open’era, to coś się zmieniło. Nie, guzik. Nadal są po prostu źli.

Cin: Don’t, just don’t.

Palma Violets. Niestety tego koncertu słyszałem jedynie ok. 10 minut, ale zrobili na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Jeśli kiedyś wrócą (w co nie wątpię), polecam. Szczególnie fanom wczesnych The Strokes. Kawałek porządnego garażowego rocka.


Animal Collective. Niestety nie udało mi się dotrzeć na ten koncert. I tego żałuję najbardziej z całego festiwalu. Słyszałem jednak masę pozytywnych opinii. Muzyka niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju.


Crystal Fighters. Znałem trochę twórczości hiszpańskiego zespołu z wydanych do tej pory dwóch płyt, ale miałem obawy jak wypada to live. I chociaż na koncercie nie byłem zbyt długo, to mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że chwyciło. Bardzo pozytywne, radosne granie. Świetny kontakt w publicznością. W listopadzie wracają do Polski – ja będę na pewno.



The National. Mówi się, że głos Matta Berningera zrobiony jest ze smutku. Dało się to odczuć podczas ich koncertu w Gdyni w roku 2011. Teraz jednak przyjechali zagrać nieco inaczej. Mimo wydania nowej płyty zatytułowanej „Trouble Will Find Me” w dalszym ciągu nacisk podczas koncertu położony był bardziej na poprzedni album „High Violet”. Zagrali jednak trochę ostrzej, bardziej rockowo, mniej piknikowo. Trudno mi to sensownie opisać, więc powiem po prostu, że podobało mi się.


Dawid Podsiadło. Obok Łąki Łan największe pozytywne zaskoczenie festiwalu w moim odczuciu. Mimo młodego wieku i niewielkiego obycia scenicznego (a może właśnie dlatego) po prostu nie sposób jest nie polubić Dawida. Do tego ma fantastyczny głos, którym doskonale operuje. Wciąż twierdzę, że „Elephant” to najlepsza polska piosenka tego roku. Zachód.
Koncert Dawida został ogłoszony „po cichu”, żadnych specjalnych wystąpień w Trójce, żadnych postów na facebooku, tylko mały kwadracik w timetable Tent Stage z jego nazwiskiem. Myślę, że mało kto się tego spodziewał, w końcu ten młody chłopak wywodzi się z tak podle mainstreamowego programu, jakim jest „X Factor”. Do tej pory laureaci wszelkiej maści talent show przyzwyczaili nas, że pierwsza płyta naszpikowana jest tandetnym i tanim popem, który w krótkim czasie ma się zwrócić producentom. Dawid pokazał natomiast, ze można zrobić płytę ambitną i jednocześnie trafić do tysięcy słuchaczy. Podsiadło porównywany jest do Brodki, która po zwycięstwie w „Idolu” wydała trzy iście radiowe płyty, natomiast w 2010 roku zaskoczyła wszystkich odważną i bezkompromisową „Grandą”. To wszystko sprawiło, że moja ciekawość przed koncertem tylko rosła. Zdecydowanie nie zawiodłem się. Muzyka Dawida na żywo wybrzmiewa z jeszcze większą mocą, zaś sam wokalista potrafi swoim głosem tworzyć cuda. Jest przy tym niewiarygodnie skromny i prawdziwy czym zdecydowanie kupił sobie serca zgromadzonej publiczności. Długo dyskutowaliśmy potem nad tym, co dalej będzie z Podsiadło, twierdząc, że taka kreacja nie może potrwać długo, żeby była nadal autentyczna. Mieliśmy rację? O tym przekonaliśmy się podczas Coke Live Music Festival, o wnioskach przeczytacie w oddzielnej relacji krakowskiej imprezy.


Tak jak mówiłem wcześniej, hip-hop nie jest mi bliskim gatunkiem, postanowiłem jednak wspomnieć o wschodzącej gwieździe tego gatunku pochodzącej zza Wielkiej Wody. Kendrick Lamar to zdecydowanie jedno z najgorętszych nazwisk ostatnich miesięcy. Choć płyta do mnie trafiła, to jednak nie wpadłem w zachwyt i szał na jej temat. Polski koncert zdecydowanie pozytywnie mnie zaskoczył. Zobaczyłem na scenie lekko zdystansowanego, ale nie zblazowanego chłopaka, który dał nam kawał porządnych, amerykańskich rapsów. Dałem mu się porwać :)


Byłem chyba jedyną osobą z naszej ekipy, która z szczerego serca chciała zawitać na koncert Disclosure. Nie jedyną natomiast, która żałuje, że na ten koncert poszła. Występ braci, choć poprawny, ani trochę nie różnił się od tego, co prezentują na płytach. Liczyłem na odrobinę improwizacji, czegoś „od siebie”, otrzymałem za to playlistę jakby żywcem puszczoną z płyty. Krótko przed koncertem na open’erze wyciekły zdjęcia zdradzające, ze na jednym z wcześniejszych gigów chłopaki „grali” na nie podłączonym sprzęcie, staram się wierzyć, ze u nas tak nie było. Plusy? Stojąc tuz za wyspą obsługi technicznej mieliśmy okazje „imprezować ze Skin” ze Skunks Anansie. Minusy? Dla Disclosure musieliśmy opuścić The National, których cały czas żałuję, bo z nowo pokazanym, ostrzejszym pazurem brzmieli genialnie. Dobrze, że zdążyłem usłyszeć „I should live in salt”.


Zanim podsumowanie, chciałbym jeszcze wspomnieć o fantastycznej aktywności, która wzbudziła nasz zachwyt i niemałe zainteresowanie wśród festiwalowiczów. Chodzi o wielki, biały samolot zbudowany ze starych Ikarusów – o „Antka”. Instalacja bez żadnej dodatkowej reklamy codziennie przyciągała do siebie tłumy, które każdą wolną przestrzeń zapełniały tekstami piosenek, sloganami znanymi ze ‘śmiesznych’ stron internetowych czy swoimi podpisami. Grupa Nowolipie z kolei każdego dnia tworzyła na ścianach autobusów coś, co kojarzyło się z występującymi wówczas artystami. Naprawdę świetny pomysł!



Trudno podsumować open’era w kilku słowach. Jest to festiwal wielowymiarowy, który potrafi budzić skrajne emocje. Jedno jest pewne, otrzymaliśmy cztery i pół dnia fantastycznej zabawy, genialnych koncertów, hektolitrów piwa, bólu stóp i bananów na twarzach. Najlepszym zwieńczeniem największego polskiego święta muzyki była ogromna impreza, która rozkręciła się 7 lipca, po koncercie Rihanny pod sceną główną, trwająca do 2 w nocy! Z ogromnych głośników leciały wszystkie najlepsze hity tej jak i minionych edycji festiwalu, na scenie panowie pracujący już przy jej rozbiórce zatrzymywali się, żeby obserwować bawiący się tłum, robić zdjęcia i kręcić filmy, pod sceną, rozbawiona hałastra nie szczędziła stóp tańcząc ani resztek możliwości swoich gardeł, śpiewając takie kawałki jak „Etery teardrop is a waterfall” , „I love it” czy „Song 2”. Podsumuję to parafrazą wersu „R U Mine?” Arktyków – „I go crazy cause here is where I wanna be”. See you next year! 



Wsparcie fotograficzne zapewniła Rożynek :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz