wtorek, 1 października 2013

L'experience #7: The Raveonettes

Warsaw Music Week to jedna z idei, które w 2009 roku miały zapewnić Warszawie tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. I choć samego tytułu zdobyć się nie udało, to inicjatywa przetrwała i ostatniej niedzieli w klubie Basen nastąpiła inauguracja czwartej edycji tego specyficznego festiwalu.

Koncertem otwarcia i jednocześnie chyba największym wydarzeniem tej edycji był występ duńskiej formacji The Raveonettes poprzedzony trzema polskimi grupami - The Lollipops, Sayes oraz Hatifnats.
Największe wrażenie zrobiło na mnie The Lollipops, które skutecznie zarażało ze sceny pozytywną energią i chwytliwymi gitarami. Trochę szkoda, że grali dla jedynie 30-40 osób rozrzuconych po całym klubie, ale wierzę, że jeśli utrzymają wysoki poziom, to wkrótce ilość słuchaczy drastycznie się zwiększy.


Tarnowska grupa Sayes pokazała kawałek niezłego grania gitarowego, które kojarzyło mi się mocno z wczesnymi dokonaniami Myslovitz. Tekstowo i wokalnie trochę jeszcze brakuje, ale przy odrobinie pracy na pewno będą w stanie zaistnieć na polskiej scenie co najmniej w takim stopniu jak ostatni z supportów, czyli Hatifnats. Tych ostatnich miałem już okazję widzieć kilka lat temu, ale dużo lepiej zapamiętam niedzielny występ. Mocniejszy, bardziej energetyczny, świdrujący mózg charakterystycznym wokalem.


Na gwiazdę wieczoru przyszło mi trochę poczekać (ok. 50 minut opóźnienia), dlatego żeby oddać klimat oczekiwania najpierw parę słów o samym klubie. Mam wrażenie, że Basen bardzo szybko się rozwija i poprawia wszystkie niedociągnięcia, do których mogłem się przyczepić podczas poprzedniej wizyty. Nie było tym razem problemów z ochroną wyganiającą ludzi z balkonu. Wielkie brawa należą się zarówno dźwiękowcowi jak i oświetleniowcowi. Spowijająca scenę ściana dymu przed wejściem zespołu zostanie w mojej głowie na długo. Do tego prosty, a jakże skuteczny pomysł z umieszczeniem na scenie za zespołem wielkiej białej płachty odbijającej reflektory. Jestem kupiony.


"Punktualnie" o 22:22 na scenę wkroczył duński duet i zaczęło się coś, na co zupełnie nie byłem przygotowany. Muszę się w tym miejscu przyznać, że jeszcze tydzień temu znałem nie więcej niż 2 piosenki Raveonettes, a "Shoegaze" było tylko śmiesznym słowem widywanym na NME. Można powiedzieć, że spodziewałem się The Cults, a dostałem My Bloody Valentine. Dlatego kiedy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki "You Say You Lie" doznałem chwilowego, bardzo pozytywnego zresztą, szoku. Sune Rose Wagner i Sharin Foo w towarzystwie perkusji zagrali bardzo agresywne, mięsiste aranżacje swoich utworów oparte na gitarowych riffach. Teraz wiem już, że to czego doświadczyłem, to właśnie klasyczny Shoegaze. Gitarowa ściana dźwięku delikatnie prowadzona łagodnym, melodyjnym wokalem. Nie sądziłem, że można zagrać tak elektryzujący, energetyczny koncert samemu pozostając bardzo statycznym, a jednak parze Duńczyków się to udało.

To nie jest kolaż ;)
Kierując się po koncercie w stronę wyjścia żałowałem, że 18 piosenek i półtorej godziny minęło tak szybko, ale jednocześnie byłem szczęśliwy, że niedzielnej nocy doznałem niespodziewanego imieninowego "eargasmu".






PS. Szacun dla ok. 10-osobowej grupki zagorzałych fanów, którym nawet udało się rozkręcić pogo pod sceną.
PS 2. Anty-szacun dla Pani-Wychodzącej-Przede-Mną-Z-Klubu, która przez kilka minut przeżywała, że koncert bardziej by do niej trafił, "gdyby wokalistka zmieniła fryzurę i ciuchy".
PS 3. Podziękowania dla portalu musicis.pl, dzięki któremu mogłem się na koncercie pojawić.