Tak jak
obiecałem, dzisiaj przed Wami druga część relacji z BSF 2013.
W końcu
nadeszła pora na gwiazdę wieczoru, a nawet najważniejszą gwiazdę festiwalu – The
Knife. A raczej The Knife – Shaking The Habitual Show, bo tak byli
przedstawiani. Szwedzkie rodzeństwo przyjechało do nas(ale czy na pewno?)
promować swoje ostatnie wydawnictwo, wydane po siedmiu latach przerwy. Szczerze
mówiąc ani ich ogłoszenie ani sam krążek nie zrobiły na mnie większego
wrażenia. Fanem nie jestem, przez płytę nie przebrnąłem. Należę do tych ludzi,
którzy duet poznali dzięki reklamie telewizorów. Ich wizyta wzbudziła we mnie
zainteresowanie głównie z powodu legend o ich umiłowaniu prywatności oraz
wywrotowym podejściu do koncertów. Hmm… jakby to najdelikatniej ująć. To co
prezentują to NIE jest koncert. Nie wiem co to było tak naprawdę. Mijają
cztery dni, a ja nadal nie potrafią sobie odpowiedzieć na pytanie, co tam się
tak naprawdę wydarzyło. Na scenie pojawił się zespół tancerzy, który na
początku udawał zespół. Wtedy jeszcze wierzyłem, ze to będzie koncert muzyki na
żywo a Karin i Olof pojawili się osobiście i pozwolili nam zobaczyć chociaż
swoje sylwetki. Moje myślenie okazało się błędne. To byli tylko tancerze. Tylko
i aż, bo muszę przyznać, ze odwalili naprawdę kawał dobrej roboty. Podziwiam
również kondycję. Nie na to się jednak pisałem. Wybierając się na koncert
oczekuję muzyki granej bądź miksowanej na żywo i takiegoż wokalu. Tutaj
dostaliśmy muzykę z playbacku, świetnych tancerzy oraz nadzieję, że ciemna
postać, która na chwilę pojawiła się w tle, bodaj podczas ostatniego singlowego
„A tooth for an eye”, to właśnie Karin Derijner Andersson. Nigdy jednak nie
będziemy mieli pewności. The Knife zapewniają, że podczas każdego z Shaking The
Habitual Show są obecni na scenie… Pozostaje nam wierzyć im na słowo. Największy
plus, oprócz tancerzy, za brodatego stwora w różowym szlafroku i złotych
legginsach, który rozgrzewał nas przed koncertem. Szalony, pozytywny i naprawdę
rozruszał publiczność!
Drugi dzień
rozpoczęliśmy od wizyty na Magenta Stage i koncertu Capital Cities.
Ujmując wrażenia w jednym słowie – bomba! Muzyka amerykanów nie jest może mocno
ambitna ani odkrywająca nieznane rejony. Jest za to szalenie przyjemna, łatwa i
porywająca, nie sposób było ustać w miejscu. Zwłaszcza podczas „Center stage”,
do którego układu tanecznego nauczyli nas sami panowie, przestawiając go jako
capital swing. Bardzo dobrym zabiegiem było też zagranie dwóch coverów, kultowego
„Stayin’ alive” Bee Gees i „Holiday” Madonny. Największy szał wybuchł
oczywiście przy pierwszych dźwiękach „Safe and sound” . Muzycy nie poprzestali
jednak na jednorazowym zagraniu kawałka. Na koniec koncertu otrzymaliśmy
jeszcze dwa remixy, podczas których zarówno pod sceną jak i na niej odbywała
się ogromna impreza i miarowe skakanie. Panowie przyłączyli się do nas w
zabawie, razem z nami kręcili kurtkami nad głową. Niestety, żadnej do nas nie
rzucili, a gotów byłbym nią walczyć. Najjaśniej świecą gwiazdą koncertu był
Gość Z Trąbką. Nie dość, że grał na niej wprost fantastycznie i zaskakiwał
solówką w każdym kawałku, to był również jednoosobowym baletem. Zdecydowanie
czuł tę muzykę.
Dwugodzinna
przerwa na foodstage i biegniemy na Cyan Stage, gdyż za dziesięć minut pojawi
się na niej kolejna ważna dla nas gwiazda, Jessie Ware. Nie wierząc we
własne szczęście ustawiliśmy się przy barierkach, tuż za osobami z fanklubu,
które wręczyły piosenkarce kwiaty i prezent. Sam koncert to naprawdę przyjemnie
spędzone sześćdziesiąt minut. Bez przesadnych fajerwerków – wystarczył fantastyczny
głos angielki oraz poprawna praca jej zespołu. Jessie na żywo okazuje się
niesamowicie ciepłą i uśmiechniętą osobą, zdecydowanie odwzajemniającą gorące
uczucia, jakimi obdarza ją publiczność. Muzyka łącząca w sobie kilka różnych
gatunków przy bezpośrednim obcowaniu jeszcze bardziej chwyta za serce. Tak jak
wokal, który jest nietuzinkowy i okazuje się w 100% naturalny, bez żadnych
masteringowych efektów. W całości brakowało jedynie prawdziwego „żywego”
chórku, zamiast tego otrzymaliśmy gotowe dźwięki uruchamiane z pada. Czekam na
powrót po nowej płycie, oby z poszerzonym składem.
Krótka wizyta
na Magenta Stage, gdzie tuż przed główną gwiazdą drugiego dnia grał duński When
Saints Go Machine. Pomimo pewnych problemów technicznych chłopaki zagrali
interesujący koncert. Oprócz chwytliwych melodii najbardziej w pamięć wryło mi
się oryginalne brzmienie wokalisty. Wydaje mi się, że jeszcze trochę pracy oraz
czasu i powtórzą sukces swoich rodaków z New Politics.
O północy
większą scenę przejmowała, obiektywnie, największa gwiazda festiwalu – M.I.A.
Cieszyłem się na to jak dziecko, licząc na świetną imprezę. Niestety już od
początku pojawiały się problemy. Koncert zaczął się z dziesięciominutowym
opóźnieniem, oczywiście najpierw usłyszeliśmy tradycyjny wstęp wypełniony
hinduskimi mantrami. Zaraz potem na scenę wkroczył tajfun M.I.A., która swoją
energią mogłaby obdzielić wszystkich zebranych pod niebieskim namiotem. Już pod
koniec pierwszego kawałka dowiedzieliśmy się skąd opóźnienie – problem z
mikrofonem, który niestety towarzyszył już do końca. Raperka i jej zespół (jeśli
tak można nazwać chórzystkę, tancerzy i dziewczynę od bębnów) cały czas dawali
z siebie wszystko. Najwięcej szczęścia miały osoby stojące tuz pod bramkami,
gdzie gwiazda spędziła przynajmniej 1/3 koncertu. Niestety, problemy z
mikrofonem i fatalnie ustawione basy nie pozwoliły nam się cieszyć wokalem.
Sama Maya wielokrotnie dawała znać, że nie słyszy ani siebie ani muzyki, niestety
nikt na to nie zareagował. Szczyt braku profesjonalizmu obsługi technicznej został
osiągnięty tuż przed „Paper planes”, kiedy zdesperowana wokalistka zwróciła się
wprost do dźwiękowca, prosząc o ściszenie muzyki, pogłośnienie wokalu, mówiła,
że się nie słyszy i pytała, czy rzucając mikrofonem zepsuła go. W zamian
dostała drugi, jeszcze gorszy mikrofon i została zagłuszona przez pierwsze
dźwięki kawałka. Kolejny raz próbowała coś do nas powiedzieć przed finałowym
„Bad girls”, wówczas również została zagłuszona i chociaż na jej twarzy widać
było mieszaninę zawodu i wściekłości rapowała do końca znów stojąc na
barierkach. Niestety końcówka koncertu brzmiała już wedle zasady „muzyka sobie,
wokal sobie”. Chyba najbardziej mi w tym wszystkim szkoda samej M.I.A., która
pomimo przeciwności i problemów dawała z siebie wszystko i ani na chwile nie
spuszczała z tonu chociaż widać było, że jest co najmniej mocno niezadowolona z
rozwoju wypadków. Fantastycznie wyglądała również scena wypełniona mieniącymi
się na różne kolory „hinduskimi wycinankami” oraz górującym nad całością
tytułem nowej płyty – „Matangi”. Razem przypominało to trochę dekoracje z „Mylo
Xyloto Tour” Coldplay’a. Po koncercie radość mieszała się ze złością. Mam
nadzieję, że M.I.A. jeszcze do nas wróci i już bez kłopotów powtórzymy tę
naprawdę najlepszą możliwą imprezę na zakończenie sezonu festiwalowego.
Jednocześnie mam też nadzieję, że spełniło się to, o czym żartowaliśmy w drodze
powrotnej i gwiazda zaaplikowała dźwiękowcowi mikrofon tam…gdzie zwykle się go
nie aplikuje.
Podsumowując,
sądzę, że Alter Art powinien być zadowolony z pierwszej edycji Selectora po
przeprowadzce do Warszawy. Tak samo festiwalowicze, nawet przeciwni
wprowadzonym zmianom. Pomimo nowej formuły, organizatorzy zadbali, żeby zaproszona
alternatywa również cechowała się dużym wpływem elektroniki. Chociaż dziwi
trochę fakt wykorzystania telebimów jedynie podczas występu The Knife, a w czasie pozostałych koncertów wyświetlanie na
nich jedynie logo, decyzja trudna do zrozumienia i pewnie irytujące dla
dalszych rzędów, które raczej nie miały szans zobaczyć np. M.I.A. stojącej na
barierkach. Brakowało również zorganizowanego transportu. Zmieszczenie całego
festiwalu do kilku nocnych jeżdżących co pół godziny było niemożliwe. Najdotkliwiej
odczuli to ci, którzy musieli czekać na kolejny pojazd, a noce przecież nie są
już takie ciepłe. Mimo tych kilku niedociągnięć, Burn Selector Festival z
przytupem zamknął sezon 2013. Jeśli line-up dopisze, za rok wakacje kończymy
znowu na Służewcu!
Zdjęcia: Rożynek