wtorek, 1 października 2013

L'experience #7: The Raveonettes

Warsaw Music Week to jedna z idei, które w 2009 roku miały zapewnić Warszawie tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. I choć samego tytułu zdobyć się nie udało, to inicjatywa przetrwała i ostatniej niedzieli w klubie Basen nastąpiła inauguracja czwartej edycji tego specyficznego festiwalu.

Koncertem otwarcia i jednocześnie chyba największym wydarzeniem tej edycji był występ duńskiej formacji The Raveonettes poprzedzony trzema polskimi grupami - The Lollipops, Sayes oraz Hatifnats.
Największe wrażenie zrobiło na mnie The Lollipops, które skutecznie zarażało ze sceny pozytywną energią i chwytliwymi gitarami. Trochę szkoda, że grali dla jedynie 30-40 osób rozrzuconych po całym klubie, ale wierzę, że jeśli utrzymają wysoki poziom, to wkrótce ilość słuchaczy drastycznie się zwiększy.


Tarnowska grupa Sayes pokazała kawałek niezłego grania gitarowego, które kojarzyło mi się mocno z wczesnymi dokonaniami Myslovitz. Tekstowo i wokalnie trochę jeszcze brakuje, ale przy odrobinie pracy na pewno będą w stanie zaistnieć na polskiej scenie co najmniej w takim stopniu jak ostatni z supportów, czyli Hatifnats. Tych ostatnich miałem już okazję widzieć kilka lat temu, ale dużo lepiej zapamiętam niedzielny występ. Mocniejszy, bardziej energetyczny, świdrujący mózg charakterystycznym wokalem.


Na gwiazdę wieczoru przyszło mi trochę poczekać (ok. 50 minut opóźnienia), dlatego żeby oddać klimat oczekiwania najpierw parę słów o samym klubie. Mam wrażenie, że Basen bardzo szybko się rozwija i poprawia wszystkie niedociągnięcia, do których mogłem się przyczepić podczas poprzedniej wizyty. Nie było tym razem problemów z ochroną wyganiającą ludzi z balkonu. Wielkie brawa należą się zarówno dźwiękowcowi jak i oświetleniowcowi. Spowijająca scenę ściana dymu przed wejściem zespołu zostanie w mojej głowie na długo. Do tego prosty, a jakże skuteczny pomysł z umieszczeniem na scenie za zespołem wielkiej białej płachty odbijającej reflektory. Jestem kupiony.


"Punktualnie" o 22:22 na scenę wkroczył duński duet i zaczęło się coś, na co zupełnie nie byłem przygotowany. Muszę się w tym miejscu przyznać, że jeszcze tydzień temu znałem nie więcej niż 2 piosenki Raveonettes, a "Shoegaze" było tylko śmiesznym słowem widywanym na NME. Można powiedzieć, że spodziewałem się The Cults, a dostałem My Bloody Valentine. Dlatego kiedy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki "You Say You Lie" doznałem chwilowego, bardzo pozytywnego zresztą, szoku. Sune Rose Wagner i Sharin Foo w towarzystwie perkusji zagrali bardzo agresywne, mięsiste aranżacje swoich utworów oparte na gitarowych riffach. Teraz wiem już, że to czego doświadczyłem, to właśnie klasyczny Shoegaze. Gitarowa ściana dźwięku delikatnie prowadzona łagodnym, melodyjnym wokalem. Nie sądziłem, że można zagrać tak elektryzujący, energetyczny koncert samemu pozostając bardzo statycznym, a jednak parze Duńczyków się to udało.

To nie jest kolaż ;)
Kierując się po koncercie w stronę wyjścia żałowałem, że 18 piosenek i półtorej godziny minęło tak szybko, ale jednocześnie byłem szczęśliwy, że niedzielnej nocy doznałem niespodziewanego imieninowego "eargasmu".






PS. Szacun dla ok. 10-osobowej grupki zagorzałych fanów, którym nawet udało się rozkręcić pogo pod sceną.
PS 2. Anty-szacun dla Pani-Wychodzącej-Przede-Mną-Z-Klubu, która przez kilka minut przeżywała, że koncert bardziej by do niej trafił, "gdyby wokalistka zmieniła fryzurę i ciuchy".
PS 3. Podziękowania dla portalu musicis.pl, dzięki któremu mogłem się na koncercie pojawić. 

poniedziałek, 23 września 2013

Mixtape #3: 10 Festival Anthems of 2013

W minionym tygodniu magazyn NME opublikował wyniki swojego plebiscytu na Festiwalowy Hymn Roku 2013. Całość dostępna tutaj Pod wpływem tej galerii zacząłem się zastanawiać nad swoją szczególną dziesiątką pożegnanego już sezonu festiwalowego 2013. Wszystko co znalazło się na mojej liście to piosenki, których brzmienie live, choć jedną w dość nietypowym wykonaniu, sprawdziliśmy w tym roku. Nie ma nic piękniejszego niż rozgwieżdzone niebo i potężny wokal płynący ze sceny!


10. James Arthur - Impossible
Tak naprawdę James Arthur nie grał na żadnym festiwalu w tym roku. O ile się orientuję, nie wydał on jeszcze żadnej płyty. Swoją popularność zawdzięcza występowi w brytyjskiej wersji X-Factora. Miejsce na tej liście zaś zapewniło mu naszemu fenomenalnemu wykonaniu kawałka "Impossible". Javier Stage, droga krajowa numer 10, szarzało już. W drodze powrotnej z Open'era, stojąc w korku,  przy w pełni otwartych oknach dzieliliśmy się z resztą kierowców maksymalną mocą głośników samochodu i naszych gardeł. Był nawet podział na głosy i profesjonalne chórki! Szczęście, ze nikt tego nie nagrał :)

9. Capital Cities - Safe and Sound
Panowie na listę wdarli się przebojem. Jednym co prawda, ale za to wyśpiewanym chóralnie przez cały mniejszy namiot Selectora. Mam pewne podejrzenia, że był to najgłośniej zaśpiewany przez publiczność kawałek tegorocznego, teraz już warszawskiego, festu. Dodatkowy plus za genialną imprezę z remixami tegoż utworu i rozkręcenie, dosłowne, naszych kurtek i innych ciepłodajnych kapot. 





8. Alt-J - Breezblocks
"An-drzej! An-drzej!" Nie mogło ich tu zabraknąć, między innymi dzięki temu pięknemu słownemu żarcikowi stworzonemu przez oczekującą na kwartet publiczność. Utwór, któremu brakuje klasycznych 'hymnowych' cech znalazł sie tutaj dzięki ambitnemu tłumowi, który próbował śpiewać razem z wokalistą, niestrudzony tym, że jedyne co jakkolwiek zabrzmiało, to "tadadadam".

7. Woodkid - Iron
Czy ten wybór w ogóle trzeba uzasadniać? Za epickość, patos, wachlarz instrumentów w ogarniętym elektroniką świecie. Za niesamowitą oprawę wizualną występu i za to, że sprawił, iż na żywo oglądaliśmy czarno-biały teledysk. 





6. Biffy Clyro - That Golden Rule

MOC! Tak najkrócej można określić wykonanie tego kawałka na żywo. Słuchając ciężkiej acz przyjemnej gitary można było zapomnieć, gdzie się znajdujemy. Coke Live kojarzy się raczej z hip-hopem bądź z lżejszymi dźwiękami gitar. Tutaj na chwilę przenieśliśmy się w świat prawdziwego, męskiego rocka. Niestety tylko na chwilę, bo później Biffy wrócił do swoich nowych, lotnych i swobodnych brzmień.

5. Florence and The Machine - No Light, No Light
Florence, wespół z Woodkidem, definiują wszystkie skojarzenia, jakie budzi we mnie słowo "hymn". Odpowiednio wyważona patetyczność, skupienie na prawdziwych instrumentach, niebanalny, głęboki, nieco dramatyczny wokal. W wypadku Welch dodatkiem jest lotny refren i piękne spadające gwiazdy, które pojawiły się na niebie za sceną podczas jej tegorocznego występu w Krakowie.





4. Rihanna - Diamonds
Rihanna tak naprawdę nie była częścią żadnego festiwalu, choć kojarzona jest ściśle z tym największym. Po koncercie na Babich Dołach spłynęła na nią fala krytyki za kiepski występ oparty głównie na playbacku, okrojonej produkcji i setliście a przede wszystkim, za godzinne spóźnienie. Całość jednak została podsumowana przez kawałek, który największych fanów przyprawił o histerię, poirytowanych widzów rozchmurzył, całej reszcie dał to, po co przyszli tego dnia na teren openera - Rihanna udowodniła nam bez backgroundowych wspomagaczy, że choć piosenek sama nie pisze, potrafi je zaśpiewać całkiem niekiepskim wokalem. Wszyscy zgodnie zdarli gardło na niekwestionowanym radiowym hicie tego roku. 


3. Dawid Podsiadło - Trójkąty i kwadraty

Trójkąty i kwadraty. Trójkąty i prostokąty. Szmaragdy i diamenty. Tytuł tego kawałka dał nam naprawdę dużo możliwości do tworzenia wariacji na temat. Pozycja na podium wynika jednak nie z tytułu a z brzmienia pierwsze singla z debiutanckiej płyty Dawida Podsiadło. Lekki, sympatyczny, penetrujący umysł i zadomawiający się tam na długie godziny. Tylko łydki trochę bolą od skakania w jego rytm na nierównym terenie.




2. Łąki Łan - Jammin'

Słuchając "Jammin' " wprost nie sposób usiedzieć, ustać, uleżeć, czy kontynuować innej, przepełnionej lenistwem czynności, która właśnie Was zajmuje. Trzeba po prostu tańczyć! W wersji live, będąc członkiem energetycznego, rozentuzjazmowanego tłumu, człowiek zaczyna szaleć bez opamiętania z wielkim, przyprawiającym o odrętwienie policzków, uśmiechem.

1. Arctic Monkeys - Do I Wanna Know?

Nie będę oryginalny. Tak samo jak w rankingu NME, tak i w moim zwycięstwo przypadło w udziale Arctic Monkeys. Tylko czy to kogokolwiek dziwi? Ciemna scena. Wstęp oparty na perkusji, a w jej rytmie po dwóch ogromnych literach AM, przebiega impuls światła. Dołącza mocny gitarowy riff. Później głęboki bas. Na końcu dociera do nas elektryzujący wokal. Nie ma piosenki, która w tym roku  z jakiejkolwiek sceny zabrzmiałaby tak mocno, pozostawiając tak nieprawdopodobne wrażenia i uczucia w widzu, jak "Do I wanna know?". Słucham tego kawałka niemal codziennie i nie potrafi mi się znudzić. Tak właśnie powinien brzmieć współczesny hymn. W jego rytmie powinien po plecach przebiegać dreszcz, tak jak impuls światła po literach na scenie. 




czwartek, 12 września 2013

L'experience #6: Burn Selector Festival 2013 - part 2


Tak jak obiecałem, dzisiaj przed Wami druga część relacji z BSF 2013. 



W końcu nadeszła pora na gwiazdę wieczoru, a nawet najważniejszą gwiazdę festiwalu – The Knife. A raczej The Knife – Shaking The Habitual Show, bo tak byli przedstawiani. Szwedzkie rodzeństwo przyjechało do nas(ale czy na pewno?) promować swoje ostatnie wydawnictwo, wydane po siedmiu latach przerwy. Szczerze mówiąc ani ich ogłoszenie ani sam krążek nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Fanem nie jestem, przez płytę nie przebrnąłem. Należę do tych ludzi, którzy duet poznali dzięki reklamie telewizorów. Ich wizyta wzbudziła we mnie zainteresowanie głównie z powodu legend o ich umiłowaniu prywatności oraz wywrotowym podejściu do koncertów. Hmm… jakby to najdelikatniej ująć. To co prezentują to NIE jest koncert. Nie wiem co to było tak naprawdę. Mijają cztery dni, a ja nadal nie potrafią sobie odpowiedzieć na pytanie, co tam się tak naprawdę wydarzyło. Na scenie pojawił się zespół tancerzy, który na początku udawał zespół. Wtedy jeszcze wierzyłem, ze to będzie koncert muzyki na żywo a Karin i Olof pojawili się osobiście i pozwolili nam zobaczyć chociaż swoje sylwetki. Moje myślenie okazało się błędne. To byli tylko tancerze. Tylko i aż, bo muszę przyznać, ze odwalili naprawdę kawał dobrej roboty. Podziwiam również kondycję. Nie na to się jednak pisałem. Wybierając się na koncert oczekuję muzyki granej bądź miksowanej na żywo i takiegoż wokalu. Tutaj dostaliśmy muzykę z playbacku, świetnych tancerzy oraz nadzieję, że ciemna postać, która na chwilę pojawiła się w tle, bodaj podczas ostatniego singlowego „A tooth for an eye”, to właśnie Karin Derijner Andersson. Nigdy jednak nie będziemy mieli pewności. The Knife zapewniają, że podczas każdego z Shaking The Habitual Show są obecni na scenie… Pozostaje nam wierzyć im na słowo. Największy plus, oprócz tancerzy, za brodatego stwora w różowym szlafroku i złotych legginsach, który rozgrzewał nas przed koncertem. Szalony, pozytywny i naprawdę rozruszał publiczność!



Drugi dzień rozpoczęliśmy od wizyty na Magenta Stage i koncertu Capital Cities. Ujmując wrażenia w jednym słowie – bomba! Muzyka amerykanów nie jest może mocno ambitna ani odkrywająca nieznane rejony. Jest za to szalenie przyjemna, łatwa i porywająca, nie sposób było ustać w miejscu. Zwłaszcza podczas „Center stage”, do którego układu tanecznego nauczyli nas sami panowie, przestawiając go jako capital swing. Bardzo dobrym zabiegiem było też zagranie dwóch coverów, kultowego „Stayin’ alive” Bee Gees i „Holiday” Madonny. Największy szał wybuchł oczywiście przy pierwszych dźwiękach „Safe and sound” . Muzycy nie poprzestali jednak na jednorazowym zagraniu kawałka. Na koniec koncertu otrzymaliśmy jeszcze dwa remixy, podczas których zarówno pod sceną jak i na niej odbywała się ogromna impreza i miarowe skakanie. Panowie przyłączyli się do nas w zabawie, razem z nami kręcili kurtkami nad głową. Niestety, żadnej do nas nie rzucili, a gotów byłbym nią walczyć. Najjaśniej świecą gwiazdą koncertu był Gość Z Trąbką. Nie dość, że grał na niej wprost fantastycznie i zaskakiwał solówką w każdym kawałku, to był również jednoosobowym baletem. Zdecydowanie czuł tę muzykę.


Dwugodzinna przerwa na foodstage i biegniemy na Cyan Stage, gdyż za dziesięć minut pojawi się na niej kolejna ważna dla nas gwiazda, Jessie Ware. Nie wierząc we własne szczęście ustawiliśmy się przy barierkach, tuż za osobami z fanklubu, które wręczyły piosenkarce kwiaty i prezent. Sam koncert to naprawdę przyjemnie spędzone sześćdziesiąt minut. Bez przesadnych fajerwerków – wystarczył fantastyczny głos angielki oraz poprawna praca jej zespołu. Jessie na żywo okazuje się niesamowicie ciepłą i uśmiechniętą osobą, zdecydowanie odwzajemniającą gorące uczucia, jakimi obdarza ją publiczność. Muzyka łącząca w sobie kilka różnych gatunków przy bezpośrednim obcowaniu jeszcze bardziej chwyta za serce. Tak jak wokal, który jest nietuzinkowy i okazuje się w 100% naturalny, bez żadnych masteringowych efektów. W całości brakowało jedynie prawdziwego „żywego” chórku, zamiast tego otrzymaliśmy gotowe dźwięki uruchamiane z pada. Czekam na powrót po nowej płycie, oby z poszerzonym składem.


Krótka wizyta na Magenta Stage, gdzie tuż przed główną gwiazdą drugiego dnia grał duński When Saints Go Machine. Pomimo pewnych problemów technicznych chłopaki zagrali interesujący koncert. Oprócz chwytliwych melodii najbardziej w pamięć wryło mi się oryginalne brzmienie wokalisty. Wydaje mi się, że jeszcze trochę pracy oraz czasu i powtórzą sukces swoich rodaków z New Politics.



O północy większą scenę przejmowała, obiektywnie, największa gwiazda festiwalu – M.I.A. Cieszyłem się na to jak dziecko, licząc na świetną imprezę. Niestety już od początku pojawiały się problemy. Koncert zaczął się z dziesięciominutowym opóźnieniem, oczywiście najpierw usłyszeliśmy tradycyjny wstęp wypełniony hinduskimi mantrami. Zaraz potem na scenę wkroczył tajfun M.I.A., która swoją energią mogłaby obdzielić wszystkich zebranych pod niebieskim namiotem. Już pod koniec pierwszego kawałka dowiedzieliśmy się skąd opóźnienie – problem z mikrofonem, który niestety towarzyszył już do końca. Raperka i jej zespół (jeśli tak można nazwać chórzystkę, tancerzy i dziewczynę od bębnów) cały czas dawali z siebie wszystko. Najwięcej szczęścia miały osoby stojące tuz pod bramkami, gdzie gwiazda spędziła przynajmniej 1/3 koncertu. Niestety, problemy z mikrofonem i fatalnie ustawione basy nie pozwoliły nam się cieszyć wokalem. Sama Maya wielokrotnie dawała znać, że nie słyszy ani siebie ani muzyki, niestety nikt na to nie zareagował. Szczyt braku profesjonalizmu obsługi technicznej został osiągnięty tuż przed „Paper planes”, kiedy zdesperowana wokalistka zwróciła się wprost do dźwiękowca, prosząc o ściszenie muzyki, pogłośnienie wokalu, mówiła, że się nie słyszy i pytała, czy rzucając mikrofonem zepsuła go. W zamian dostała drugi, jeszcze gorszy mikrofon i została zagłuszona przez pierwsze dźwięki kawałka. Kolejny raz próbowała coś do nas powiedzieć przed finałowym „Bad girls”, wówczas również została zagłuszona i chociaż na jej twarzy widać było mieszaninę zawodu i wściekłości rapowała do końca znów stojąc na barierkach. Niestety końcówka koncertu brzmiała już wedle zasady „muzyka sobie, wokal sobie”. Chyba najbardziej mi w tym wszystkim szkoda samej M.I.A., która pomimo przeciwności i problemów dawała z siebie wszystko i ani na chwile nie spuszczała z tonu chociaż widać było, że jest co najmniej mocno niezadowolona z rozwoju wypadków. Fantastycznie wyglądała również scena wypełniona mieniącymi się na różne kolory „hinduskimi wycinankami” oraz górującym nad całością tytułem nowej płyty – „Matangi”. Razem przypominało to trochę dekoracje z „Mylo Xyloto Tour” Coldplay’a. Po koncercie radość mieszała się ze złością. Mam nadzieję, że M.I.A. jeszcze do nas wróci i już bez kłopotów powtórzymy tę naprawdę najlepszą możliwą imprezę na zakończenie sezonu festiwalowego. Jednocześnie mam też nadzieję, że spełniło się to, o czym żartowaliśmy w drodze powrotnej i gwiazda zaaplikowała dźwiękowcowi mikrofon tam…gdzie zwykle się go nie aplikuje.



Podsumowując, sądzę, że Alter Art powinien być zadowolony z pierwszej edycji Selectora po przeprowadzce do Warszawy. Tak samo festiwalowicze, nawet przeciwni wprowadzonym zmianom. Pomimo nowej formuły, organizatorzy zadbali, żeby zaproszona alternatywa również cechowała się dużym wpływem elektroniki. Chociaż dziwi trochę fakt wykorzystania telebimów jedynie podczas występu The Knife, a w  czasie pozostałych koncertów wyświetlanie na nich jedynie logo, decyzja trudna do zrozumienia i pewnie irytujące dla dalszych rzędów, które raczej nie miały szans zobaczyć np. M.I.A. stojącej na barierkach. Brakowało również zorganizowanego transportu. Zmieszczenie całego festiwalu do kilku nocnych jeżdżących co pół godziny było niemożliwe. Najdotkliwiej odczuli to ci, którzy musieli czekać na kolejny pojazd, a noce przecież nie są już takie ciepłe. Mimo tych kilku niedociągnięć, Burn Selector Festival z przytupem zamknął sezon 2013. Jeśli line-up dopisze, za rok wakacje kończymy znowu na Służewcu!


Zdjęcia: Rożynek

środa, 11 września 2013

L'experience #6: Burn Selector Festival 2013 - part 1


          Na ten tekst miałem zupełnie inny pomysł, jednak po ostatnim weekendzie zmieniłem cały plan oraz postanowiłem wyrwać się po sztywne ramy chronologii. Wrażenia z tegorocznego Coke Live Music Festival (tak, lubię używać pełnych nazw, brzmią bardziej epicko ^^ ) ukażą się maksymalnie w ciągu tygodnia, a ich opóźnienie spowodowane jest jakże niespodziewanym nadejściem kampanii wrześniowej. Chociaż nawet ona nie potrafiła powstrzymać mnie przed spełnieniem jednego z moich festiwalowych marzeń – w miniony weekend zawitaliśmy w gościnne i odnowione progi Burn Selector Festival.



Czytając dotychczasowe relacje z Służewca, stwierdzam, że dziennikarstwo muzyczne chyba staje się trochę tendencyjne, albo osoby je piszące nawet na tę imprezę nie zajrzały, a wszystkie swoje wrażenia żywcem „przepisały” z oficjalnej strony eventu. Dlatego dużo znajdziemy tam o zaangażowaniu, nieszablonowości, super imprezach, nastrojowości… W swoim tekście spróbuję się od tego oderwać i opisać minione dwa wieczory z punktu widzenia ich uczestnika, nie recenzenta.
Mimo wszystko nie można na wstępie pominąć rysu historycznego, gdyż dla wielu miał ogromny wpływ na odbiór imprezy, czasem nawet to od niego zależała decyzja o pojawieniu się na tegorocznej edycji. Selector powstał jako najmłodsze i najmniejsze dziecko Alter Artu w 2009 roku. Od początku był profilowany na festiwal muzyki elektronicznej z aspiracjami na najważniejszą i największą tego typu imprezę w Polsce. Czy udało się tę pozycję osiągnąć? Nie mnie to oceniać. Muzyka elektroniczna stosunkowo niedawno zagościła w moich głośnikach, a jedyną gwiazdą w dotychczasowej historii, która mogłaby mnie interesować, byli La Roux (bo Metronomy poznałem już po feście). W kalendarzu letnich festiwali Selector zadomowił się w pierwszym weekendzie czerwca, czyli idealnie w czasie studenckiej sesji, niebieskie namioty, pod którymi odbywały się koncerty rozstawiano natomiast na krakowskich błoniach. Wszystko tak sobie pięknie funkcjonowało przez cztery edycje, aż w 2012 roku gruchnęła wiadomość, że krakowscy radni zmniejszyli budżet miasta na dofinansowania przedsięwzięć kulturalnych. Oczywistym było, że to właśnie Alter Art będzie musiał wyprowadzić się z gościnnych stron stolicy Małopolski, w końcu miał tam dwie duże imprezy. Logicznym również było, przynajmniej dla mnie, że chwilowa bezdomność czeka właśnie Selector. Na jesieni ta informacja została potwierdzona. Od wiosny 2013 otrzymywaliśmy kolejne informacje na temat piątej odsłony nazywanej nowym otwarciem. Nowe miejsce – Tor Wyścigów Konnych Służewiec (nie, Służew to NIE to samo co Służewiec) w Warszawie, nowy termin – pierwszy weekend września, nowa formuła – do elektroniki dołączyła alternatywa. Dla mnie bomba! Zawsze chciałem sprawdzić, jak wygląda ten event „od środka”. Wszystkie nowości razem z ogłoszonym line-upem tworzyły zestaw, dzięki któremu w końcu mogłem to zrobić!

Pierwsze wrażenie? Jakie to malutkie! Niby trudno porównywać z Open’erem, Coke Live, czy Impactem, mimo to, ciężko było na początku pozbyć się tego klaustrofobicznego poczucia. Później uderzyła mnie niska frekwencja (na szczęście to tylko w pierwszych godzinach). Podsumowując kwestie lokalizacji i wystroju – organizatorzy naprawdę świetnie i z pomysłem zagospodarowali dostępny teren. Martwi mnie jedynie brak możliwości rozwoju i powrotu sceny głównej do poprzednich rozmiarów.

Pierwszy na naszej liście „do zobaczenia” był polski xxanaxx. Niestety z powodu problemów logistycznych nie zdążyliśmy na ich koncert. Żyjemy nadzieją, ze już niedługo (byle nie w listopadzie!) powrócą do Warszawy na klubowy występ. Zadowoliliśmy się w tym czasie burgerami od Bobby’ego ( świetne!) i Heinekenem (kupionym bez kolejki!). Niestety za bardzo oddaliśmy się kulinarnym rozkoszom, przez co spóźniliśmy się na kolejny koncert na Magenta Stage – UL/KR. Jakoś bym to przeżył, gdyby nie to, że absolutnie moja ulubiona piosenka „Anonim” i druga w kolejności „Po tak cienkim lodzie” zostały zagrane na początku. Dalsza część występu gorzowskiego duetu w części zrekompensowała nam tę stratę. Na początku poczułem lekkie znużenie, zapewne spowodowane przejedzeniem i spokojnymi dźwiękami płynącymi z głośników. Później jednak otrząsnąłem się z letargu i w pełni zatraciłem się w klimacie jaki zapanował pod mniejszym namiotem. Zespół zaprezentował światowej klasy elektronikę, którą z powodzeniem mogą zacząć rozpowszechniać poza granicami naszego kraju. Zdecydowanie nie będzie przeszkadzał w tym fakt, że utwory wykonywane są w języku polskim. Wokal fantastycznie oddaje emocje , pozwalając je poczuć każdemu słuchaczowi. Wydaje mi się, że w zdominowanym przez angielskie teksty świecie ambitnej elektroniki nasz ojczysty język będzie dodatkową wartością, czy wręcz egzotyką, dzięki której UL/KR będą dodatkowo zapamiętywalni. Zdecydowanie tego chłopakom życzę i czekam na powrót do Warszawy, chcę „Anonim” na żywo!


Później już na stałe przenieśliśmy się pod dach Cyan Stage (tutejszy main). Na mniejszej scenie zostali już sami DJe ze stajni Ed Banger Records świętujący dziesięciolecie swojej wytwórni, z czego świadomie zrezygnowaliśmy na rzecz przerw na kolejne piwa bez kolejki. Jako pierwsi na scenę weszli Archive. Dla mnie i Garina była to już trzecia okazja to usłyszenia tego, wyjątkowo w Polsce popularnego zespołu, na żywo. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 2009 roku podczas trasy promującej świetny album „Controlling Crowds”. Następnie, na wiosnę 2010 zaprezentowali się nam w towarzystwie orkiestry symfonicznej. Po tych dwóch, różnie ocenionych eventach można powiedzieć, że był remis, jeden koncert dobry, jeden zły, występ na Selectorze miał być tym decydującym. Ale nie był. Nie można chłopakom zarzucić niedociągnięć, zagrali naprawdę poprawny set, oparty głównie na dwóch ostatnich płytach. Wcześniej wspomnianej oraz zeszłorocznej „With us until you’re dead” oczywiście z dodatkiem takich obowiązkowych hitów jak „Again”. Set zagrany poprawnie, ułożony jednak dość niefortunnie. Miedzy dwoma ostatnimi albumami zespół dokonał zmian w swojej stylistyce co niestety mocno odbija się na harmonii ich występu. Kawałki gryzły się ze sobą, nie współgrały, przez co słuchacz momentami mógł być nieco skołowany, zwłaszcza przy przejściach pomiędzy nimi. Dodatkowo dosłownie zabolały mnie zmiany aranżacyjne w starszych utworach. Te z „Controlling Crowds” zostały utemperowane, straciły część swojej mocy i pazura, „Again” natomiast, choć nowy wokal naprawdę się starał, zostało pozbawione swojego wyjątkowego klimatu i stopniowania napięcia. Na kolejne piwo udałem się zmieszany i nie do końca zadowolony.

Powrót na Cyan i na scenie pojawia się James Blake. Chociaż elektronika nie jest mu obca, to jego obecność kojarzymy raczej z nowym, alternatywnym obliczem Selectora. Kiedy dwa lata temu była ogłaszana jego wizyta na Open’erze zupełnie nie czułem magii młodego chłopaka z Anglii. Tym razem był jednym z głównym powodów, dla których pojawiłem się na Służewcu. Zupełnie się nie zawiodłem. Minimalistyczna muzyka prawie w całości grana na żywo, półmrok panujący na scenie i magnetyczny wokal to najważniejsze elementy pierwszej części koncertu. Powstała atmosfera mogła być dla niektórych nużąca. Dla nich skierowana była druga połowa, którą zwiastowało hitowe „Limit to your love”, po którym nastąpiły naprawdę tłuste bity. Dla mnie były dużym zaskoczeniem, na szczęście pozytywnym, bity zdecydowanie wyższej klasy niż poczciwy David Guetta. Dopiero w poniedziałek dowiedziałem się, że wolnych chwilach James para się „didżejowaniem” w angielskich klubach.


Relacja okazała się na tyle długą, że aby Was nie znużyć na dzisiaj już kończymy. Jutro czeka na Was kontrowersyjny Shaking The Habitual Show od The Knife, oraz ‘kurpiowskie wesołe miasteczko’ zaprezentowane przez M.I.A.



Zdjęcia: Rożynek
Wsparcie selekcji: Madusia

czwartek, 5 września 2013

Random Box #3: Jak rozpoznać dobrą piosenkę?

Przesłuchać? Nieee, to za proste.


Przez kilka lat dość intensywnego obcowania z muzyką zauważyłem, że istnieją sekretne sposoby na znalezienie takiej, która mi się spodoba jeszcze przed jej usłyszeniem. Co ciekawe, te zasady obowiązują niezależnie od gatunku muzycznego, dlatego ocierając się o megalomanię można je nazwać uniwersalnymi zasadami muzyki. Do tej pory doszukałem się pięciu, ale jestem przekonany, że istnieje ich więcej. 
Zapraszam do podawania własnych w komentarzach.


5 skutecznych metod na odszukanie dobrej piosenki bez włączania odtwarzacza muzyki.

1.   Teoria numeru.
 
Jeśli tytułem piosenki są cyfry, to z góry możesz założyć, że piosenka będzie dobra. Nie wiem, czy powoduje to jakaś magiczna moc liczb, która idealnie dobiera do siebie dźwięki, czy może fakt, że muzyka w gruncie rzeczy oparta jest o matematykę. Co ciekawe w przypadku tej metody bardzo często mamy do czynienia z mocno emocjonalnymi balladami, które stopniowo przeradzają się w energetyczne uderzenie.
Przykładów można podać naprawdę wiele: Radiohead – 2 + 2 = 5; Coldplay – 42; Sum 41 – 88; Kings of Leon – 17; Biffy Clyro – 57; Jimmy Eat World – 23;
                                                                     

2.   Kalifornijski Sen. 
   Słoneczna Kalifornia i jej Miasto Aniołów wprowadza twórców w nastrój, który najwyraźniej sprzyja tworzeniu dobrej muzyki. Los Angeles to obok Nowego Jorku największy „amerykański sen”; miejsce, w którym spełniają się marzenia, a pełne słońca plaże kipią radością i poczuciem wolności. Taki właśnie klimat udziela się i mnie, gdy zamykam oczy przy poniższych piosenkach: Red Hot Chili Peppers -  Californication; The Mamas & The Papas – California Dreamin’; The Subways – Kalifornia; The Eagles – Hotel California;  Katy Perry – California Gurls ft. Snoop Doog; Mazzy Star - California

                                                                        

3.   Ostatni będą pierwszymi. 
  Odkąd poznałem tę zasadę nigdy nie oceniam płyt dopóki nie przesłucham ostatniej piosenki. A to dlatego, że bardzo często piosenka, która została zepchnięta gdzieś na zamknięcie płyty okazuje się być najlepsza i zmienia cały mój odbiór krążka*.  
   Np.  Arctic Monkeys – A Certain Romance; Silversun Pickups – Common Reactor; Incubus – Out From Under; Three Days Grace – Life Starts Now; Foo Fighters – Walk;     
                                                      


*Czy w epoce streamingu muzyki z Youtube’a i Spotify można jeszcze mówić o “krążkach”?


4.   Założę się, że dobrze wyglądasz na parkiecie. 
   Piosenek o miłości powstały setki, tysiące, dziesiątki tysięcy. Nawet sir Paul McCartney śpiewał: „You'd think that people would have had enough of silly love songs”. Równie dużo piosenek powstało o tańcu. Różnica jednak jest taka, że na piosenkach z tańcem w tytule się nie zawiedziesz. 
    Np. Mando Diao – Dance With Somebody; Fall Out Boy – Dance, Dance; Lykke Li – Dance, Dance, Dance; Nouvelle Vague – Dance With Me; David Bowie – Let’s Dance    
                                                        



5. Długość ma znaczenie.  
    Nie chcę zajmować stanowiska, czy ten nagłówek ma odzwierciedlenie w każdej sferze życia, ale z pewnością odnosi się do muzyki. Długi tytuł jest praktycznie niezawodnym sygnałem, że mamy do czynienia z dobrą piosenką. Jak mawia moja znajoma: „Im dłuższy, tym lepiej”. 
   Np.  Bombay Bicycle Club – How Can You Swallow So Much Sleep; Arctic Monkeys – Why’d You Only Call Me When You’re High?; Panic At The Disco – Lying Is The Most Fun A Girl Can Have Without Taking Her Clothes Off; Marylin Manson – Heart-Shaped Glasses (When The Heart Guides The Hand); LCD Soundsystem – New York, I Love You But You’re Bringing Me Down






Disclaimer: Tekst pisany z przymrużeniem oka, proszę nie traktować poważnie ;)