niedziela, 16 czerwca 2013

L'experience #4: Orange Warsaw Festival 2013


Nie lubię Orange Warsaw Festival. Odkąd organizację imprezy przejął TVN stopniowo zaczęła tracić swój pierwotny charakter. I tak aż do tegorocznej edycji, którą, moim zdaniem, trudno nadal nazywać festiwalem. Pomimo to należy się im rzetelna krytyka. Może jakimś cudem tu trafią i skorzystają z poniższych uwag?



Miejsce. Stadion Narodowy pomimo wielu słów, czy nawet wręcz wrzasków krytyki jest naprawdę świetnym obiektem. Reprezentacyjny, wyględny, dość funkcjonalny i choć nie była to moja pierwsza tam wizyta, nadal robi wrażenie. Po przeprowadzce ze stadnionu Le..o przepraszam! Po przeprowadzce z Pepsi Areny na Narodowy organizatorzy zadbali nawet stworzenie prawdziwego festiwalowego miasteczka. Duży plus, choć ani pogoda ani odległość od miejsca koncertowania nie skłoniły publiczności do licznego odwiedzania tego przybytku. Pomimo tych pozytywów nadal ciężko mi odnaleźć wydarzenie aspirujące do miana festiwalu w przestrzeni stadionowej. No bo…gdzie druga scena…gdzie rozbudowany line-up…Stadion narzuca też konkretny obszar dla publiczności, który niewypełniony po brzegi sprawia wrażenie smutnie pustego i nawet lekko odrzucającego.



Organizacyjnie wszystko było ok. Nie daruję tylko włodarzom Rochstaru, że w tym roku nie było normalnych, trwałych opasek dla jednodniowców. Przecież to jedna z najfajniejszych pamiątek!



Line-up. Heh… Na temat samego podejścia do line-upu można by napisać naprawdę długi tekst, postaram się jednak mój wywód maksymalnie skrócić. Już od zeszłorocznej edycji mam wrażenie, że organizatorzy założyli sobie, że najbardziej opłaca się ściągnąć jedną dużą gwiazdę, która sprzeda cały festiwal, a obok ustawiać „kogo akurat znajdą”. Podczas 5 edycji niekwestionowanie największą gwiazdą eventu było Linkin Park, którzy chyba jako jedyni zapełnili Pepsi Arenę ‘pod korek’. Mimo to organizatorzy sprawiali wrażenie, że zadowoleni są z całego zbudowanego przez siebie składu. W tym roku jednak sytuacja wyglądała gorzej. Odkąd ogłoszono, że headlinerem całego festiwalu (WTF?) została Beyonce, zarówno media, jak i sami organizatorzy mówili o OWF jakby był to samodzielny koncert Pani Carter. Kiedy podano ceny biletów, to wrażenie tylko się pogłębiło. Szczerze obawiałem się, że reszta line-upu wypełni się tylko niskobudżetowymi gwiazdkami, tzw. zapchajdziurami. Na szczęście line-up ‘dał radę’, choć to najwięcej, co można o nim pozytywnego powiedzieć. Standardowo był zbieraniną przypadkowo dobranych zespołów, których łączyła jedynie scena OWFu. Podczas gdy na wieloscenowym festiwalu taka różnorodność jest ogromnym plusem, tutaj drażniła, z powodu mocno ukierunkowanej, a co za tym idzie mało aktywnej na innych koncertach, publiczności.



Koncerty. Z powodów głównie finansowych żaden z nas na dzień pierwszy się nie udał. Garin jakoś przełknął tę stratę (dobra, totalnie go to obeszło), ja natomiast byłem lekko zawiedziony. Niejednokrotnie narzekałem, że cały event podporządkowany jest Beyonce, jednak z chęcią uczestniczyłbym w jej koncercie. Potężny głos i milionowa produkcja warte są dwóch godzin z życia. Jak to mówią, każdy problem da się jakoś obejść, dlatego koncertu headlinerki(tak teraz odmieniamy?) posłuchałem z parkingu rowerowego w okolicach Alei Jerozolimskich. Choć ciężko napisać coś więcej o tym koncercie z perspektywy dzikiego słuchacza, muszę przyznać, że zazdrościłem osobom znajdującym się w środku. Zarówno gwiazda jak i publiczność dawali z siebie wszystko. Trudno było powstrzymać się od podśpiewywania.


Drugiego dnia, na szczęście obaj dumnie dzierżąc bilety stanęliśmy w kolejce do bramy 2 czekając na porządną dawkę muzyki. Polski akcent tego dnia, Lipali, ominęliśmy szerokim łukiem, dopiero docierając na Stadion w czasie ich występu. Swoją przygodę zaczęliśmy od Cypress Hill i… dość szybko ten pierwszy jej rozdział zakończyliśmy. Fatalna akustyka i echo odbijające się od trybun Narodowego sprawiły, że ten koncert zupełnie nie nadawał się do słuchania. Trudno było odróżnić wokal od muzyki, przez co stał się, przynajmniej dla mnie, jednorodną papką dźwięków. To co udało nam się z niej wydobyć jednak ani trochę nas nie porwało. Resztę czasu, z prawie półtoragodzinnego okienka przed główną (dla nas) gwiazdą tego dnia poświęciliśmy na szwendanie się wokół stadionu i w miasteczku.




O 21 na scenie pojawił się Offspring, zespół, który pomimo całej naszej niechęci dla OWF, podstępem ściągnął nas na kolejną edycję. Trudno określić oczekiwania przed tym koncertem. Zdaję sobie sprawę, że poprzeczki nie można stawiać zbyt wysoko, w końcu panowie mają już swoje lata i dawno mają już za sobą okres buntu, który od zarania dziejów leży u podstaw większości punkowych kawałków. Podszedłem więc do nich, jak do każdej żywej legendy, dając im duży kredyt zaufania i… się zawiodłem. Grzegorz Markowski śpiewał, że „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym…” Zarówno on jak i panowie z The Offspring niekoniecznie się do tej rady stosują. Mam wrażenie, że starsza połowa zespołu okropnie się umęczyła podczas całego gigu. Dexter po próbach podskakiwania podczas pierwszego kawałka, trzy kolejne odpoczywał przy statywie, gdzie pozostał tam już do końca. Drugi z panów co jakiś czas rzucił jakiś wyuczony tekst. Trudno było o spontaniczność czy interakcję z publicznością. Tylko ta druga, młodsza część zespołu dawała poczuć, że komuś tam na scenie zależy na tym, żebyśmy dobrze się bawili. Największym i jednym z niewielu plusów tego występu była setlista, na której nie zabrakło najważniejszych hitów Offspringa jak „Pretty fly” czy „Hit that”. Opuszczałem Narodowy trochę zawiedziony, że oto na moich oczach bańka mydlana legendy amerykańskich punkowców pękła i zastąpił ją niesmak chałtury odbębnionej ‘bo przecież rachunki się same nie zapłacą’.




Nadal nie lubię Orange Warsaw Festival. I nie będę lubić bo wiem, że pomimo prezentowania nam festiwalowego półproduktu w przyszłym roku znowu zaproszą kogoś, kogo będę miał jedyną szansę zobaczyć właśnie na pomarańczowej scenie…

Mixtape #2: Let yourself see that sound - czyli rzecz o widzeniu słyszalnego


Tekst poniżej powstał na okoliczność rekrutacji do redakcji jednego z portali. Zadowolony jednak jestem z niego na tyle, że chciałbym się podzielić nim z szerszym gronem. Więc...enjoy:)


Co jeśli postawie tezę, że muzykę można widzieć? Czy zostanę uznany za szaleńca? Czy raczej ustawiony w gronie domorosłych artystów zza płaskich monitorów, którzy wyrażają się zdjęciem jajecznicy umieszczonym na instagramie?

Kiedy mówię o wizualnych możliwościach muzyki nie myślę o nutach, pięcioliniach, instrumentach. Nie opowiadam o teledyskach, które skądinąd potrafią być małym dziełem sztuki (no bo chyba każdy już choć raz spotkał się z produkcją Woodkida i długo zbierał potem swoje poodrywane tylne części). Nie skupiam się też na koncertach, choć z duma przyznaję, że jestem ich oddanym, wręcz histerycznym fanem. To wszystko jest bardzo piękne, jednak proste i zbyt banalne. Jak klucz do zadań maturalnych. Mamy podaną prostą receptę jak należy rozumieć i czuć… Nigdy nie trafiałem w klucze, zawsze decydowałem się na kosztowną swobodę, jedyne zaś czego żałuję to fakt, że nie jestem utalentowany plastycznie. Głowa pęka od ilości obrazów kłębiących się pod czaszką tylko dlatego, że kilka zręcznie pozlepianych nut wryło się tam i za nic nie chciało mnie opuścić.


Szósta rano, za mało ilość snu i zbyt duża ilość światła powoduje brak oczu i poruszanie się po omacku. Jakoś trafiam do tramwaju, wciskam się w najdalszy kąt wagonu i bezwiednie przerzucam kawałki w odtwarzaczu, tak naprawdę nie wiedząc, czego szukam…aż do pierwszych dźwięków piosenki dobrze znanej z reklam pewnego zakochanego w studenckich juwenaliach browaru. Dźwięki słyszane już setki razy, zawsze bagatelizowane, dziś nabierają nowego znaczenia. Widzę długą drogę, niczym kościelną nawa, wypełnioną charakterystycznym światłem. Przesuwam się po niej czując, jak stukot tramwajowych kół równa się z rytmem stworzonym przez M83. Obok mnie przesuwają się moje ulubione Warszawskie miejscówki. Bulwary wiślane, Most Świętokrzyski, Barbakan, plaża przy Parku Praskim, Jezioro Powsinkowskie… Wszystko spowite ciepłymi promieniami wschodzącego słońca i delikatnymi podmuchami wiatru śpiewającymi jak mantrę „The city is my chuch”. Cztery minuty z tym kawałkiem i z zamroczonego korpozombie znów wydostaje się zakochany w swoim mieście chłopak radośnie przedzierający się przez tłum…

Zapewne wielu stwierdzi, że takie opisywanie muzyki balansuje na granicy przesadnego ‘uduchawiania’ i kiczu. Bądź dosadniej leży gdzieś pomiędzy patosem tekstów 30 seconds to Mars a porażającą głębią przefiltrowanego na niebiesko zdjęcia usmażonych parówek. Prawdopodobnie mają rację. Świadomie postawiłem na taki wydźwięk, gdyż dziś największe szansę na uwagę mają obrazy kontrowersyjne bądź śmieszne. Liczę, ze wśród wielu ludzi nie-znam-się-to-się-wypowiem znajdą się też tacy, którzy pochylą się nad tym i pomyślą „tak, ten chłopak ma cos do powiedzenia”. Tymczasem ja dalej będę widzieć dźwięki, a obrazy przez nie wywoływane malować niezgrabnymi słowami na białych kartkach…

czwartek, 6 czerwca 2013

Random box #2: Baron von Bullshit Rides Again


         Nieuchronnie i wielkimi susami zbliża się mityczna bestia zwana potocznie sesją. Dlatego właśnie czuję teraz silną potrzebę napisania czegoś na blogu. Szczególnie, że jest o czym pisać, gdyż niespełna 24 godziny temu zakończył się drugi dzień Impact Festu, na którym nie mogło zabraknąć Cina i mnie (a także towarzyszącej nam tym razem Z.). Ale nie czas na relację z festiwalu. Tym prawdopodobnie zajmie się Cin. Dziś o dwóch historiach z ostatniej doby, przez które jestem Smutną Pandą.

         Na Impact poszedłem przede wszystkim dla Walijczyków z grupy Stereophonics. A jeszcze ściślej rzecz ujmując dla ich hitu zatytułowanego „Dakota”, który absolutnie wielbię i zaliczam do mojego prywatnego „TOP 5 Piosenek EVER”.
Udało nam się zająć najlepsze możliwe miejsca: pod barierkami, na samym środku sceny, a „Dakotę” oczywiście zagrali.
Co zatem powoduje, że nie będę tego koncertu wspominał dobrze? To, że zespół miał nas kompletnie w dupie. Widziałem wcześniej na YouTube kilka ich występów i wiem jaki potrafią mieć kontakt z publicznością. A na warszawskim Bemowie zwyczajnie im się nie chciało. Kelly Jones powiedział przez cały koncert raptem 5-6 zdań. Z czego dwa to było przedstawienie nazwy zespołu na początku i końcu koncertu… Jakbyśmy nie wiedzieli na czyj koncert przychodzimy. Ze 2 razy machnął też nonszalancko ręką zachęcając do skakania i oklasków. A gdy tylko wybrzmiały ostatnie dźwięki gitary panowie szybko wsiedli do zaparkowanego na tyłach samochodu i zmyli się do hotelu. Na nic były brawa, prośby i krzyki publiczności by do nas wyszli.

         Druga historia to dzisiejszy komunikat grupy Modest Mouse, która postanowiła odwołać całą swoją europejską trasę, by skupić się na tworzeniu nowej płyty i wrócić za rok. Dla pełnego obrazu sytuacji dodam, że odwołano łącznie 27 koncertów na największych europejskich festiwalach (w tym na polskim Open’erze). W dodatku ogłoszono to na mniej niż miesiąc przed samą trasą zostawiając na lodzie organizatorów i dziesiątki tysięcy fanów. W tym mnie.
W oświadczeniu Amerykanie piszą, że szanują swoich europejskich fanów i dlatego na wszystkie zapowiedziane festiwale przyjadą w przyszłym roku (co ciekawe stają się w ten sposób najwcześniej ogłoszonym zespołem w historii Open’era).
Uważam Modest Mouse za zespół wybitny i był to jeden z trzech występów, na które czekałem w tym roku najbardziej. I potrafię nawet zrozumieć taką, a nie inną decyzję zespołu. Zabrakło mi jednak zwykłego „przepraszam”. Moim zdaniem forma, treść i czas w jakim ten komunikat się ukazał świadczą właśnie o braku szacunku do fanów.

         I to nie tak, że teraz odwrócę się od tych zespołów. Dalej kocham Stereophonics i mam dreszcze jak pomyślę o wykonywanej na żywo „Dakocie”. Dalej kocham Modest Mouse i kiedy będą przyjeżdżać za rok to będę się jarał tak samo jakbym się jarał w tym roku. A może nawet bardziej biorąc pod uwagę perspektywę nowej, pierwszej od 2007 roku płyty długogrającej. 
Jest mi zwyczajnie przykro.

Keep Calm And Carry On!