wtorek, 21 maja 2013

L'experience #3: Chromatics



Zawsze należy być otwartym na nowości. Dlatego w piątek, 17.05.2013, zamiast udać się do dobrze znanego baru na zwyczajowo zamawiane zimne piwo i świętować koniec tygodnia pracy, udaliśmy się do stołecznego klubu Basen na koncert kompletnie nieznanego mi zespołu. O Chromatics do tej pory słyszałem głównie w kontekście organizowanych przez brytyjskie trio The xx w Lizbonie, Berlinie i Londynie mini festiwali Night+Day, nie kojarząc jednak wcześniej nic z ich bogatej twórczości.
Do klubu przybyliśmy z kilkunastominutowym wyprzedzeniem, przywiedzeni chęcią zapoznania się z samą miejscówką. Trzeba przyznać, że kiedy dowiesz się, skąd taka właśnie nazwa, ciekawość nie daje spokoju dopóki na własne oczy nie tego nie zobaczysz. Przerobienie starego krytego basenu na klub to naprawdę nietuzinkowy i wart uwagi pomysł. Publiczność w niecce basenu, scena ‘na brzegu’ i bar w dawnych basenowych szatniach, piątka za inwencję! Z pewnością nie raz tam wrócę.
Jednak głównymi bohaterami był ktoś inny. Z powodu nagłych problemów zdrowotnych grupa Glass Candy, która miała być suportem tego wieczoru, odwołała swój występ w ostatniej chwili. Szkoda, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Chromatics, aby zrekompensować ten brak, zagrali specjalny przedłużony set, który trwał aż półtorej godziny. Zespół wyszedł na scenę punktualnie o godzinie 20, wtedy też, bez formalnych powitań, z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Były więcej niż przyjemne dla ucha. Synthpopowe melodie świetnie uzupełniał smukły wokal Ruth. Panowie wraz z panią stworzyli miłą, intymną atmosferę. Sam zespół cechowała ostrożność w kontakcie z publicznością. Nie mówili zbyt wiele, wyraz twarzy wokalistki również było trudno przeniknąć, była zdominowana przez zasłaniającą wszystko grzywkę. Dopiero po pierwszym bisowym utworze dowiedzieliśmy się co dzieje się w głowie Ruth Radelet. Nie wiem, czy to entuzjastyczna reakcja publiczności, czy bardzo liryczny nastrój jaki powstał, czy kombinacja obydwu, ale sprawiło to, że z jej oczu popłynęły łzy, a kiedy chciała powiedzieć nam „Thank you”, głos uwiązł jej w gardle. Była to urocza scena, która obnażyła prawdziwość i szczerość zespołu oraz po raz kolejny potwierdziła fantastyczność polskiej publiczności. Jedynym minusem całego koncertu było źle ustawione nagłośnienie, przez które zbyt cichy wokal niknął w nagromadzeniu i huku basów.
Choć nie byłem w stanie zanucić żadnego kawałka Chromatics, zaliczam ten koncert do bardzo udanych. Poznałem naprawdę wartościowy zespół, który teraz przez wiele dni będzie sączył się z moich głośników. Następnym razem odśpiewam cały set.
Opuszczając Basen czułem coś pomiędzy Lekką chrypką(2) a Zdartym gardłem(3).

Random box #1: The Orwells - Never Ever

Ledwo człowiek wyleczy posobotniego kaca, gdy nagle wyskoczy Poniedziałek i wali Cię w pysk z pełną mocą. A kiedy po całym dniu, bezsilny opadasz na kolana, Poniedziałek mówi: "Ciężko było, c'nie? Ale jakoś dałeś radę. Gratuluję. Jutro będzie gorzej.". Właśnie na te momenty stworzone są piosenki takie jak Never Ever grupy The Orwells.

 

A kiedy złapiesz już zajawkę, pomyślisz sobie: "Fajne. Muszę znaleźć do tego tekst.". Kwadrans później dochodzisz do wniosku, że Twoje poszukiwania są jałowe. Nie ma. I już. Pokonany przez Poniedziałek kładziesz się spać.

Powyższa historia przydarzyła się dzisiaj mnie. Postanowiłem jednak nieco zmienić jej zakończenie. Nie pozwolę Poniedziałkowi, żeby mnie pokonał. Dlatego sam spisałem tekst ze słuchu. W pewnym sensie jest to "world exclusive", tylko na SOME. Enjoy!

The Orwells - Never Ever

Damn, I feel lazy,
but don’t forget to wake me.
We got this fear of aging.
We’re living in a daydream.
Tell me why she’s shaking.
Tell me what we’re chasing.
We’ve got this fear of aging.
I know when something’s changing,
changing, changing.

But damn, I feel lazy.
Don’t forget to wake meeee.
We got this fear of aging.
We’re living in a daydream,
daydream, daydream.

I know when something’s changing.
We got this fear of aging.
We’re living in a daydream.
Tell me what we’re chasing.
I know when something’s changing, changing,
but damn, I feel lazy.
Now that something’s changed me,
we’re living in a daydream.

Damn, I feel lazy,
but you forgot to wake me.
We got this fear of aging.
We’re living in a daydream,
daydream, daydream.




poniedziałek, 20 maja 2013

L'experience #2: The xx

          Są takie zespoły,  do których mój stosunek jest totalnie osobisty, a przez to mocno nieobiektywny. Kiedy grają, przed oczami mam różne wydarzenia mojego życia, którym towarzyszyły słyszane dźwięki. Z pewnością do takich zespołów należy brytyjskie trio The xx, które w ubiegły wtorek dało świetny koncert w warszawskim Torwarze. 
Brytyjczyków słyszałem już na żywo podczas ostatniego Open’era stojąc po łydki w błocie pośród tysięcy innych festiwalowiczów. Pamiętam swój sceptycyzm związany z umieszczeniem zespołu na scenie głównej zamiast bardziej klimatycznej sceny namiotowej. Okazało się jednak, że magia, którą tworzą Romy, Oliver i Jamie z każdej scenerii jest w stanie uczynić ciasny, zadymiony londyński klub. Zespół był wtedy w przededniu wydania swojej drugiej płyty zatytułowanej „Coexist”, dlatego usłyszeliśmy zaledwie kilka piosenek z tej płyty, a główny nacisk położony był na debiutancki album „xx”. Teraz przyjechali w ramach trasy promującej właśnie „Coexist”. Byłem bardzo ciekaw jak wypadną w zamkniętej, nie-festiwalowej przestrzeni.

          Najpierw jednak rozgrzać miał nas supportujący Mount Kimbie, o którym wolę nie mówić zbyt dużo. Muzyka, którą tworzy ta grupa zaliczana jest do nowopowstałego gatunku nazywanego post-dubstep. Nie jestem fanem dubstepu, a po tym koncercie wiem, że nie zostanę też fanem post-dubstepu. Piosenki były długie, składały się z zapętlonych sekwencji dźwięków, momentami ocierały się moim zdaniem o kakofonię. Krótko mówiąc czekałem ze zniecierpliwieniem na koniec, by miejsce duetu z Brighton zajęło trio ich rodaków z Londynów.
W naszej pięciostopniowej skali ocen przyznaję Mount Kimbie 1 - Przeciągłe ziewnięcie.

          Kiedy support opuścił scenę, zaczęło się pod nią robić coraz gęściej. Dominująca wśród publiczności była płeć żeńska przede wszystkim w wieku gimbazjalno-licealnym. Z kolei po dużej części panów było widać, że zostali zaciągnięci na to wydarzenie wbrew swojej woli, by zrobić przyjemność swoim wybrankom. Nie zrażony tym dotarłem do bodajże 5 rzędu; na tyle blisko by móc patrzeć w oczy Romy i Olivera. 
W końcu rozległy się pierwsze dźwięki Try w oparach dymu i oślepiającym świetle stroboskopu. W tym miejscu chciałbym przyznać karnego kaktusa dla operatora świateł za nadużywanie stroboskopu. O ile we wspomnianym Try był uzasadniony, to później było go za dużo i zwyczajnie rozpraszał.
Trio zagrało bardzo solidny, 80 minutowy set składający się z 18 piosenek z obowiązkowymi hitami jak Islands, Crystalised, czy Angels. Znalazły się na nim także moje ukochane Intro i Infinity. Do perfekcji zabrakło mi chyba tylko Basic Space. Zaskakująca była niska znajomość tekstów wśród publiki. Jedynie Angels zostało głośno odśpiewane przez cały Torwar.
Tak jak zasygnalizowałem we wstępie, koncert był świetny. Interakcja na scenie między Romy a Oliverem powodowała, że zapomniałem iż jesteśmy w wielkiej hali pełnej ludzi. Nie widziałem muzyków z ich gitarami, wielkimi wzmacniaczami i głośnikami. Widziałem dwoje kochanków prowadzących ze sobą intymne rozmowy na temat ich uczucia. Oliver rzucał w stronę publiczności spojrzenia, które powodowały uginanie się kolan. 
Warte uwagi jest to, że mimo światowego sukcesu, w The xx dalej widać tę niesamowitą nieśmiałość. Najlepiej czują się przy mikrofonie lub stojąc do siebie twarzą w twarz tak blisko jak to możliwe. Choreografia nie jest ich mocną stroną. Bardzo nieporadnie wyglądał Oliver próbując tańczyć ze swoim basem. Z kolei Romy, która zazwyczaj na koncertach nic nie mówi do publiczności, u nas się na to zdobyła i widać było jak wiele ją to kosztuje. To nie jest wyuczone gwiazdorstwo, a autentyczny charakter.
          Najlepszy moment? Infinity. Śmiem twierdzić, że gdyby wszyscy ludzie na świecie posłuchali tej piosenki, to mielibyśmy upragniony ‘world peace’, bo wszyscy poszliby się kochać zamiast odpalać rakiety. Intymny klimat wylewa się z niej wiadrami nawet głębszymi niż z WickedGame Chrisa Isaaka, na którym Infinity się mocno opiera. 
Byłem na The xx dwa razy. Jeśli przyjadą znowu to będę po raz trzeci. Za niepowtarzalne i niepodrabialne wrażenia przyznaję The xx ocenę 4 - Straciłem mowę na tydzień.

L'experience #1: FreeFormFestival 2013


Po miesiącach kiszenia biletów w kopercie, tygodniach oczekiwania, dniach śledzenia ogłoszeń i godzinach spędzonych na uczeniu się tekstów na pamięć powitaliśmy SEZON FESTIWALOWY 2013! Rozpoczęliśmy go naprawdę mocnym jak dubstepowe bity i intrygującym niczym rzadko spotykane na alternatywnych scenach sekcje dęte, akcentem – FreeFormFestival.


Pomimo dość obszernej historii składającej się z ośmiu minionych edycji, tegoroczna była naszym pierwszym zetknięciem z tą imprezą. Można powiedzieć, że doskonale dopasowaliśmy się do założeń organizatora, w końcu festiwal spod znaku trzech wielkich F można śmiało nazwać festiwalem nowości. Dwóch spośród trzech headlinerów w momencie ogłaszania ich występów miało na koncie jedynie EPki. Dodatkowym smaczkiem podkreślającym atmosferę eksplorowania nieznanego była, również pierwsza, wizyta w Soho Factory. Pierwszą była też degustacja sponsorskiego piwa - Grolscha :)


Musze przyznać, że jechałem na Pragę pełen rożnych, nie zawsze pozytywnych myśli. Bardzo późno, bo dopiero przy okazji szóstej bądź siódmej edycji, zwróciłem uwagę na ten festiwal i od tamtej pory chciałem na niego zajrzeć. Niestety, jako człowiek, który bez wstydu przyznaje się, że jego gust muzyczny wyrasta z otchłani głębokiego mainstreamu i ‘plastiku’ uważałem, że to nie jest miejsce dla mnie. Dużo alternatywnej elektroniki i hipsteriada pełną gębą na chodnikach. Jednak po trzech latach od tego pierwszego spotkania, kiedy w końcu zawitałem w gościnnego progi festiwalu, zmieniłem swoje zdanie prawie całkowicie.


Już od bramek pełen zachwyt wzbudzało miejsce. Soho Factory, mała enklawa artyzmu, pofabryczne hale, czerwone cegły przepełnione nostalgiczną nutą historii, w które organizatorzy tchnęli ducha nowoczesności. Z ogromnym sukcesem! W założeniu, jak sugeruje nazwa, tereny na Kamionku mają nawiązywać do nowojorskiej dzielnicy artystów – Soho. Niestety nigdy tam nie byłem (jeszcze!) , ale sądzę, że twórcom tego miejsca udało się tę ideę ziścić w stu procentach. Sam festiwal pod względem organizacji jak i klimatu wypadł świetnie! Mistrzowsko wykorzystana i zaadaptowana przestrzeń miejska. Twórcy, planowanego na najważniejszą stołeczną imprezę Orange Warsaw Festival mogliby się tutaj wiele nauczyć.


Ale ale, nie mogę sobie pozwolić tak długie pomijanie najważniejszego, muzyki! Tegoroczny line-up był prawdopodobnie jednym z najmocniejszych w całej historii festiwalu. Na dwóch scenach festiwalowych mogliśmy zobaczyć najgorętsze młode gwiazdy ostatnich miesięcy, czyli Azealię Banks oraz Woodkida, starego wyjadacza londyńskiej sceny, Tricky’ego, młodych Australijczyków z Parachute Youth i wielu innych. Hasłem łączącym wszystkich wykonawców, niezależnie od stylu jaki prezentowali, jest „świeżość”. Cały skład zgodnie prezentował nam świeże kawałki z nowych, często czekających jeszcze na premierę longplayów. W moją pamięć szczególnie wryły się trzy występy, według mnie absolutnie najlepsze! Kolejność jest zupełnie nieprzypadkowa ;) Woodkid

Boskie. To słowo, którego nadużywałem zarówno wychodząc z hali Grolsch Stage, jak i później, kiedy przedstawiałem swoje wrażenia znajomym. Cieszę się niezmiernie, że znów do łask powraca muzyka grana na prawdziwych instrumentach, z pominięciem efektów z MacBooka. Jednym ze sprawców tego powrotu jest właśnie Woodkid, którego na scenie otaczają trąbki, ogromne bębny, klawisze. Wszystko brzmi razem magicznie. Z całą stanowczością stwierdzam, że publiczność podczas tego występu została zaczarowana. Sam przez pierwsze 4 utwory wpatrywałem się w scenę i wsłuchiwałem w dźwięki nie mogąc się poruszyć, nie mogąc nic powiedzieć. Jestem prawie pewny, że nie byłem w stanie mrugać powiekami, nie chcąc tracić ani sekundy z tego pięknego widowiska. Woodkid jest artystą kompletnym. W jego twórczości nie ma miejsca na przypadki, wszystko, dźwięk, światła, wizualizacje, teksty, głęboki głos, łączy się ze sobą perfekcyjnie, przenika i uzupełnia. Paradoksalnie harmonie tego obrazka zakłóca jedynie jego najważniejsza część. Woodkid swoim wyglądem kojarzy się raczej z nurtem hip-hopu czy r’n’b, nie zaś z filmową, patetyczną i mocno refleksyjną muzyką. Miłość, jaką został obdarzony przez publiczność została odwzajemniona. I jak rzadko miałem wrażenie, ze słowa, które do nas kierował, nie były sztampą, jaką karmi się zwykle publiczność. Te słowa były szczere i prawdziwe.


Wielki szacunek za poderwanie gawiedzi do skakania. Naprawdę, nie spodziewałem się, że na koncercie Woodkida będzie można się wyszaleć. 



Zdecydowanie zerwało mi struny głosowe, ale było warto(5) !


Azealia Banks

To właśnie ta dziewczyna sprawiła, że zdecydowałem się tym razem zawitać na FreeFormFestival. Przyznam jednak, że jej koncertu też najbardziej się obawiałem. O ile singiel „212” podbił moje serce od pierwszego przesłuchania, o tyle następny „Yung rapunxel” budził moje głębokie przerażenie. O dziwo ten głośny wrzask, który dla drugiego singla jest tak charakterystyczny, na żywo brzmi o niebo lepiej. Na moje nieszczęście w tle pojawiły się również zębiaste oczy z teledysku.


Młoda dziewczyna z Harlemu to wulkan energii. Dała fantastycznie energetyczny, głośny i kolorowy koncert, jakby w zupełnej kontrze do lirycznego i refleksyjnego Woodkida, który na scenie głównej grał przed nią. Największe szaleństwo wybuchło oczywiście podczas „212”, osobiście przypłaciłem te 4 minuty dwudniową, głęboką chrypą.


Choć to właśnie na Pannę Banks czekałem najbardziej, nie mogę uznać jej koncertu za najlepszy. Był w założeniu głośny i miał zrobić imprezę. Wszystko się udało, ale to nadal trochę za mało… W zupełności jednak zasługuje na zdarte gardło(3).


Parachute Youth

W moim prywatnym rankingu na trzecim miejscu znajduje się koncert klubowego duetu z antypodów. Panowie byli dla mnie największym zaskoczeniem festiwalu. Po jednym, skądinąd świetnym, singlu trudno było określić oczekiwania stawiane przed występem. Obawiałem się trochę, że są ‘gwiazdą jednego kawałka’ i w Warszawie nie zaprezentują nic godnego uwagi. Na szczęście bardzo się pomyliłem! Chłopaki przedstawili nam świetny, taneczny set. Obiektywnie należy przyznać, że większość brzmiała bardzo podobnie do singlowego „Can’t get better than this”, ale czy można uznać to za wadę?  Pojawiały się sample zaczerpnięte z twórczości innych wykonawców, w tym z kochanej i wciąż oczekiwanej (aby do sierpnia!) w Polsce Florence and the Machine.


Pięknie zagrzewali nas do śpiewu. To również im zawdzięczam zdarte gardło(3).


Na zdecydowane słowa krytyki zasługuje Tricky, prawdopodobnie planowany na największa gwiazdę FreeFormu. Sądzę, że po jego występie nawet najwięksi fani wyszli zawiedzeni. Nie oceniam muzyki jako takiej, gdyż nie jestem biegły w jego twórczości, jednak wydaje mi się, że zwykle jest w niej więcej samego wokalisty. Podczas koncertu w Soho Factory bardzo rzadko można było usłyszeć głównego bohatera show. Jedyny tego plus, że więcej zaśpiewać mogła Pani Chórzystka, która swoim mocnym głosem zrobiła na mnie duże wrażenie. Pomimo to widać było, że nawet zespół był na Tricky’ego zły za taki rozwój wypadków. Z punktu widzenia publiczności najmocniejszym punktem koncertu był cover Motorhead, podczas którego spora grupa fanów została zaproszona scenę do wspólnego pogo. Grolsch Stage opuściliśmy mniej więcej w połowie występu. Nie był niestety wart godzinnego sterczenia na przystanku w oczekiwaniu na następny nocny. Przeciągłe ziewnięcie(1) rozdzierało mi policzki przez większość straconego tam czasu.


Pierwsze spotkanie z FreeFormem było naprawdę udane. Na całość cieniem kładzie się tylko typowa bolączka organizatorów dużych imprez plenerowych w Polsce… Nadal jest za mało toitoiów! Kolejki do piwa i ignorującą mnie panią zza baru zniosę dzielnie i mężnie, sznurek ludzi do wygódki to już jednak za dużo, zwłaszcza po tym piwie.

niedziela, 5 maja 2013

Mixtape #1: Krótka historia o psach, androidach, strażakach i pomidorach.


Frank Zappa powiedział kiedyś: „pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. Dlatego gdyby ktoś 2 miesiące temu powiedział mi, że będę współprowadził muzycznego bloga i że pierwszy tekst na tym blogu będzie o zespole Daft Punk – nie uwierzyłbym. Delikatnie mówiąc.
A jednak tak właśnie się stanie, ponieważ w ostatnim czasie zbyt mocno ci francuscy giganci muzyki house zasiedli w mojej głowie.

           Przyznam, że do niedawna nie rozumiałem fenomenu tego duetu. I nie mam tu nawet na myśli twórczości samej w sobie, a przede wszystkim tego  kultu, którym są oni otoczeni przez bardzo liczną grupę fanów. Dopiero, gdy na początku zeszłego miesiąca, na amerykańskim festiwalu Coachella Daft Punk zupełnie niespodziewanie zaprezentował na telebimach fragment pierwszego singla ze swojej nadchodzącej płyty „Random Access Memories” uznałem, że czas nieco zgłębić temat i spróbować zrozumieć o co ten cały szum.

I co mi przyniósł ten research? Zdałem sobie sprawę, że zagranie typu „zaprezentujmy nasz singiel bez żadnych zapowiedzi, ot tak, na telebimach jednego z największych festiwali na świecie” jest dla tego zespołu bardzo typowe. Właśnie dlatego, że jest obiektywnie nietypowe. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przerost formy nad treścią. I być może ten ktoś miałby nawet rację…
Pieniądze czy kontrola? Treść czy forma? Cała kariera grupy opiera się na ciągłym lawirowaniu między poszczególnymi odpowiedziami na te pytania. Historia zaczyna się w roku 1992, kiedy trzech francuskich licealistów zainspirowanych twórczością The Beach Boys zakłada gitarowy zespół Darlin’. Kto mógłby przypuszczać, że wśród tej trójki znajdują się przyszli członkowie dwóch wybitnych projektów muzycznych? Z całą pewnością nie redaktor jednego z najważniejszych światowych wydawnictw dotyczących muzyki – wydawanego od 1926 roku, brytyjskiego Melody Maker (dzisiaj New Musical Express). Ów redaktor po kilku pierwszych sukcesach zespołu zrównał go z ziemią w swoim artykule pisząc o „bandzie głupich gnojków” (oryg. ‘a bunch of daft punk’). Samo trio wkrótce się rozpadło, gdyż panowie Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo uznali, że kiepscy z nich gitarzyści i bardziej pociąga ich tworzenie muzyki elektronicznej. Trzeci członek Darlin’, Laurent Brancowitz, postanowił z bratem założyć alt-rockowy zespół Phoenix. Nowopowstały duet poszukując nazwy postanowił zainspirować się artykułem, który tak ostro ich skrytykował. Tak właśnie powstał Daft Punk. Sam zespół w wywiadach rozciąga nazwę jako D.A.F.T. – Dogs, Androids, Firemen, Tomatoes (stąd właśnie tytuł mojego tekstu). Czy jest w tym jakikolwiek sens? Pewnie nie, chociaż wszystkie te rzeczy pojawiały się w różnych teledyskach zespołu.
Panowie początkowo zaczynają grać w klubach nocnych zdobywając umiarkowaną popularność i dużo lukratywnych propozycji kontraktów płytowych. Jednak na żadną propozycję się nie zgadzają, gdyż jak mówił Bangalter: „główna idea była taka, żeby być wolnym. Żeby być wolnym musisz mieć kontrolę. A jeśli chcesz mieć kontrolę, musisz zrezygnować z pieniędzy”. Dlatego też, pomimo wydania w 1994 roku singla Alive, a następnie w 1995 Da Funk, na pełnoprawną płytę trzeba było czekać aż do 1997 roku. Okazało się, że warto było czekać. Album „Homework” został uznany za objawienie i do dzisiaj mówi się o nim jako o najważniejszym francuskim albumie lat 90’ i prawdopodobnie najważniejszym albumie dla muzyki house w ogóle. W 2001 roku grupa wydała swój drugi album zatytułowany „Discovery” ugruntowując swoją pozycję gigantów muzyki house i udowadniając malkontentom, że pierwsza płyta nie była przypadkiem.  Na kolejną płytę przyszedł czas w roku 2005 lecz spotkała się ona z dużo chłodniejszym przyjęciem. Do dzisiaj w internecie toczą się spory, czy aby Francuzi celowo nie nagrali gorszej płyty. Za tą teorią przemawia jej tytuł – „Human After All”. Po dwóch wybitnych płytach oczekiwania były ekstremalnie wysokie i chyba nic nie mogłoby im sprostać. Zdając sobie z tego sprawę zespół celowo postanowił nagrać gorszą płytę pokazując, że są tylko ludźmi, a nie muzycznymi bogami jak chciano ich widzieć. Czy ta wersja jest możliwa? Jak najbardziej. Czy jest prawdziwa? Pewnie nigdy się nie dowiemy.
W każdym razie po wydaniu płyty i zakończeniu trasy koncertowej zespół praktycznie znika z życia publicznego. Nagle w 2010 roku pojawia się informacja, że Daft Punk stworzy soundtrack do filmu Tron: Dziedzictwo. Jeśli weźmie się pod uwagę image zespołu i klimat świata przedstawionego w serii Tron, to wybór był doskonały. No, ale właśnie… Jaki jest ten image, z którego słyną Francuzi?  Od samego początku panowie na koncertach występowali w charakterystycznych, futurystycznych kaskach. Mniej więcej na etapie płyty „Human After All” do kasków dołączyły skórzane kurtki stylizowane na motocyklowe. Teraz natomiast miejsce kurtek zajęły…disco marynarki stworzone przez dom Saint Laurent specjalnie dla zespołu.
A zatem, poza światem muzyki, Daft Punk wiązał się już ze światem filmu i mody. Czy to wszystko? Skądże znowu. Bangalter i de Honem-Christo za młodu byli fanami anime, szczególnie japońskiego twórcy Leiji Matsumoto. Dlatego, gdy pojawiła się okazja by stworzył on filmową wizualizację płyty Discovery, szybko z niej skorzystano. W ten sposób w 2003 roku powstał animowany film muzyczny „Interstella 5555: The 5tory of the 5ecret 5tar 5ystem”. W 2011 roku we Francji pojawiła się nawet limitowana edycja Coca-Coli w butelkach zaprojektowanych przez Daft Punk nazwana Daft Coke.
I taki właśnie jest cały Daft Punk. Singiel zapowiadający pierwszą płytę wydany 3 lata przed samą płytą. 8 lat przerwy od „Human After All” do „Random Access Memories” (premierę zapowiedziano na 21.05.2013). Charakterystyczny i niepowtarzalny image zespołu. Kontrowersyjne wypowiedzi. Wychodzenie szeroko poza świat muzyki do świata filmu, mody, czy reklamy.
Czego możemy spodziewać się po nowej płycie? Wszystkiego. Pierwszy singiel nagrany we współpracy z Pharellem Williamsem znanym między innymi z zespołów The Neptunes i N.E.R.D. oraz Nile’em Rogersem kojarzonym przede wszystkim z zespołem Chic zwiastuje silną inspirację disco i latami 80’ XX wieku. Redakcja internetowego serwisu djmag.com miała już okazję przesłuchać nowy album w całości i nawet napisać na tej podstawie recenzję. Ich opinia o albumie jest umiarkowana z lekko negatywnym zabarwieniem. Problem w tym, że o ile dobrze zrozumiałem, ekipa djmag.com przesłuchała album tylko raz. Osobiście nie wydałbym opinii na podstawie jednokrotnego przesłuchania, dlatego wolę poczekać na bardziej wiarygodne źródła, a przede wszystkim na premierę samej płyty.
Daft Punk to zespół, o którym można pisać w nieskończoność nie mówiąc ani słowa o muzyce, którą tworzą.  Czy to oznacza, że faktycznie w ich przypadku forma przerosła treść? Nie do końca, ponieważ o muzyce również można powiedzieć bardzo wiele. Ale o tym może w kolejnym tekście, zapewne już po wydaniu „Random Access Memories”, do którego odliczam dni.