Nie lubię
Orange Warsaw Festival. Odkąd organizację imprezy przejął TVN stopniowo zaczęła
tracić swój pierwotny charakter. I tak aż do tegorocznej edycji, którą, moim
zdaniem, trudno nadal nazywać festiwalem. Pomimo to należy się im rzetelna
krytyka. Może jakimś cudem tu trafią i skorzystają z poniższych uwag?
Miejsce.
Stadion Narodowy pomimo wielu słów, czy nawet wręcz wrzasków krytyki jest
naprawdę świetnym obiektem. Reprezentacyjny, wyględny, dość funkcjonalny i choć
nie była to moja pierwsza tam wizyta, nadal robi wrażenie. Po przeprowadzce ze
stadnionu Le..o przepraszam! Po przeprowadzce z Pepsi Areny na Narodowy
organizatorzy zadbali nawet stworzenie prawdziwego festiwalowego miasteczka.
Duży plus, choć ani pogoda ani odległość od miejsca koncertowania nie skłoniły
publiczności do licznego odwiedzania tego przybytku. Pomimo tych pozytywów
nadal ciężko mi odnaleźć wydarzenie aspirujące do miana festiwalu w przestrzeni
stadionowej. No bo…gdzie druga scena…gdzie rozbudowany line-up…Stadion narzuca
też konkretny obszar dla publiczności, który niewypełniony po brzegi sprawia
wrażenie smutnie pustego i nawet lekko odrzucającego.
Organizacyjnie
wszystko było ok. Nie daruję tylko włodarzom Rochstaru, że w tym roku nie było
normalnych, trwałych opasek dla jednodniowców. Przecież to jedna z
najfajniejszych pamiątek!
Line-up. Heh…
Na temat samego podejścia do line-upu można by napisać naprawdę długi tekst,
postaram się jednak mój wywód maksymalnie skrócić. Już od zeszłorocznej edycji
mam wrażenie, że organizatorzy założyli sobie, że najbardziej opłaca się
ściągnąć jedną dużą gwiazdę, która sprzeda cały festiwal, a obok ustawiać „kogo
akurat znajdą”. Podczas 5 edycji niekwestionowanie największą gwiazdą eventu
było Linkin Park, którzy chyba jako jedyni zapełnili Pepsi Arenę ‘pod korek’.
Mimo to organizatorzy sprawiali wrażenie, że zadowoleni są z całego zbudowanego
przez siebie składu. W tym roku jednak sytuacja wyglądała gorzej. Odkąd
ogłoszono, że headlinerem całego festiwalu (WTF?) została Beyonce, zarówno
media, jak i sami organizatorzy mówili o OWF jakby był to samodzielny koncert
Pani Carter. Kiedy podano ceny biletów, to wrażenie tylko się pogłębiło.
Szczerze obawiałem się, że reszta line-upu wypełni się tylko niskobudżetowymi
gwiazdkami, tzw. zapchajdziurami. Na szczęście line-up ‘dał radę’, choć to
najwięcej, co można o nim pozytywnego powiedzieć. Standardowo był zbieraniną
przypadkowo dobranych zespołów, których łączyła jedynie scena OWFu. Podczas gdy
na wieloscenowym festiwalu taka różnorodność jest ogromnym plusem, tutaj
drażniła, z powodu mocno ukierunkowanej, a co za tym idzie mało aktywnej na
innych koncertach, publiczności.
Koncerty. Z
powodów głównie finansowych żaden z nas na dzień pierwszy się nie udał. Garin
jakoś przełknął tę stratę (dobra, totalnie go to obeszło), ja natomiast byłem
lekko zawiedziony. Niejednokrotnie narzekałem, że cały event podporządkowany
jest Beyonce, jednak z chęcią uczestniczyłbym w jej koncercie. Potężny głos i
milionowa produkcja warte są dwóch godzin z życia. Jak to mówią, każdy problem
da się jakoś obejść, dlatego koncertu headlinerki(tak teraz odmieniamy?)
posłuchałem z parkingu rowerowego w okolicach Alei Jerozolimskich. Choć ciężko
napisać coś więcej o tym koncercie z perspektywy dzikiego słuchacza, muszę przyznać,
że zazdrościłem osobom znajdującym się w środku. Zarówno gwiazda jak i
publiczność dawali z siebie wszystko. Trudno było powstrzymać się od
podśpiewywania.
Drugiego
dnia, na szczęście obaj dumnie dzierżąc bilety stanęliśmy w kolejce do bramy 2
czekając na porządną dawkę muzyki. Polski akcent tego dnia, Lipali, ominęliśmy
szerokim łukiem, dopiero docierając na Stadion w czasie ich występu. Swoją
przygodę zaczęliśmy od Cypress Hill i… dość szybko ten pierwszy jej rozdział
zakończyliśmy. Fatalna akustyka i echo odbijające się od trybun Narodowego
sprawiły, że ten koncert zupełnie nie nadawał się do słuchania. Trudno było odróżnić
wokal od muzyki, przez co stał się, przynajmniej dla mnie, jednorodną papką
dźwięków. To co udało nam się z niej wydobyć jednak ani trochę nas nie porwało.
Resztę czasu, z prawie półtoragodzinnego okienka przed główną (dla nas) gwiazdą
tego dnia poświęciliśmy na szwendanie się wokół stadionu i w miasteczku.
O 21 na
scenie pojawił się Offspring, zespół, który pomimo całej naszej niechęci dla
OWF, podstępem ściągnął nas na kolejną edycję. Trudno określić oczekiwania
przed tym koncertem. Zdaję sobie sprawę, że poprzeczki nie można stawiać zbyt
wysoko, w końcu panowie mają już swoje lata i dawno mają już za sobą okres
buntu, który od zarania dziejów leży u podstaw większości punkowych kawałków.
Podszedłem więc do nich, jak do każdej żywej legendy, dając im duży kredyt
zaufania i… się zawiodłem. Grzegorz Markowski śpiewał, że „trzeba wiedzieć,
kiedy ze sceny zejść niepokonanym…” Zarówno on jak i panowie z The Offspring
niekoniecznie się do tej rady stosują. Mam wrażenie, że starsza połowa zespołu
okropnie się umęczyła podczas całego gigu. Dexter po próbach podskakiwania
podczas pierwszego kawałka, trzy kolejne odpoczywał przy statywie, gdzie
pozostał tam już do końca. Drugi z panów co jakiś czas rzucił jakiś wyuczony
tekst. Trudno było o spontaniczność czy interakcję z publicznością. Tylko ta
druga, młodsza część zespołu dawała poczuć, że komuś tam na scenie zależy na
tym, żebyśmy dobrze się bawili. Największym i jednym z niewielu plusów tego
występu była setlista, na której nie zabrakło najważniejszych hitów Offspringa
jak „Pretty fly” czy „Hit that”. Opuszczałem Narodowy trochę zawiedziony, że
oto na moich oczach bańka mydlana legendy amerykańskich punkowców pękła i
zastąpił ją niesmak chałtury odbębnionej ‘bo przecież rachunki się same nie
zapłacą’.
Nadal nie
lubię Orange Warsaw Festival. I nie będę lubić bo wiem, że pomimo
prezentowania nam festiwalowego półproduktu w przyszłym roku znowu zaproszą
kogoś, kogo będę miał jedyną szansę zobaczyć właśnie na pomarańczowej scenie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz